sobota, 30 sierpnia 2014

"Chodzę na rozmowy kwalifikacyjne, bo lubię". Odbierają pracę innym, tylko żeby się sprawdzić

– Bez stresu, presji i świadomości, że muszę dostać tę pracę, bo wyląduję na bruku – tak do kolejnych rozmów o pracę podchodzą rekrutersi, czyli osoby, które aplikują na nowe stanowisko, tylko po to, aby się sprawdzić. – To tak jak z bieganiem. Nie jest ci przykro, że nie pobiłeś życiówki na treningu, prawda? – wyjaśnia rekruters Marzena. Dodaje, że "dzięki treningowi lepiej wypadasz na zawodach".

Pracę na ogół zmieniamy, kiedy aktualnej mamy już dość albo ją straciliśmy i potrzebujemy zatrudnienia "na już", żeby nie stracić płynności finansowej. Mając ambitne zajęcie, satysfakcjonujące zarobki i wyrozumiałego szefa, nie tracimy czasu na rozmowy kwalifikacyjne i chwilowo wypadamy z obiegu. Są jednak tacy, którzy mimo wszystko odpowiadają na zachęty ze strony head-hunterów i wnikliwie przeszukują aktualne oferty zatrudnienia.

Jedną z takich osób jest 28-letnia Marzena z Warszawy, która stanowczo zaznacza, że nie zdradzi, jak się nazywa i gdzie aktualnie pracuje. Powód jest prosty: nie chce, aby jej przełożeni dowiedzieli się, że regularnie uczestniczy w procesach rekrutacyjnych konkurencji, chociaż nie zamierza zmieniać pracy. Na pytanie o liczbę odbytych rozmów rekrutacyjnych, odpowiada, że było ich już tyle, iż nie jest w stanie tego zliczyć. Sama określa siebie mianem "rekrutersa".

- Miałam dwie rozmowy dzień po dniu w dwóch różnych firmach. Okazało się, że rekrutacje prowadzi jedna firma HR, więc dwukrotnie spotkałam się z tą samą osobą. Scena trochę jak filmu "Dzień świstaka", ale nie było żadnych nawiązań i aluzji do tego, że już wczoraj to przerabialiśmy - zdradza Marzena.

Takich pracowników jak Marzena jest więcej. Szczególnie wśród osób na początku zawodowej kariery. – Są to głównie osoby młode, ponieważ starsze osoby pracujące bardzo długo u jednego pracodawcy są zbyt lojalne, aby w ogóle chodzić na rozmowy do innych pracodawców – wyjaśnia. Urszula Zając-Pałdyna, HR Business Partner w Grupie Pracuj S.A.

Po co szukać pracy, jak się jej nie chce? – Żeby być przygotowanym do ważnej rozmowy, kiedy faktycznie będę chciała zmienić pracę – mówi Marzena. To oczywisty powód. Pół żartem, pół serio dodaje, że lubi to uczucie, kiedy pokonuje kolejne etapy rekrutacji i okazuje się lepsza od innych.

Nasza rozmówczyni wyjaśnia, że w przypadku niepowiedzenia może przeanalizować odbytą rozmowę i wyciągnąć wnioski na przyszłość. – Zawsze może się tak zdarzyć, że dostanę lepsze warunki niż mam obecnie – mówi. Marzena zwraca również uwagę, że łatwiej negocjuje się warunki pracy "jak nie masz noża na gardle". O tym samym mówią specjaliści od zatrudnienia. – Zupełnie inaczej rozmawia się z wartościowym pracownikiem, który ma inną ofertę pracy – wyjaśnia Zając-Pałdyna z Pracuj.pl.

Kolejnym powodem, dla którego kandydaci uczestniczą w rozmowach kwalifikacyjnych jest chęć uzyskania u obecnego pracodawcy podwyżki czy też awansu. – Znając ofertę konkurencji taka osoba zdobywa argument do negocjacji ze swoim obecnym przełożonym – tłumaczy Krzysztof Bernatowicz, ekspert HR i coach biznesu.

Dla jeszcze innych to forma zdobycia doświadczenia i wiedzy z zakresu... HR. Serwis pracuj.pl opisuje przypadek biznesmena, który prowadzi swoją firmę. Pomimo że powodzi mu się w interesach, chodzi na rozmowy kwalifikacyjne, aby być zorientowanym w aktualnych wymaganiach na rynku pracy. Jak przekonuje, pomaga mu to później przy rekrutowaniu pracowników do jego zespołu.

Czy przedstawiciel pracodawcy jest w stanie wyczuć, że kandydat udał się jedynie na "trening"? Bernatowicz twierdzi, że bardziej doświadczeni HR-wcy są w stanie to poznać. – Zależy to również od samego kandydata, ponieważ jeśli jego poziom motywacji na spotkaniu będzie duży, to nie będzie widać tego, że przyszedł na rozmowę dla sportu – wyjaśnia ekspert.

Specjalista z Pracuj.pl zaznacza, że kandydat może w czasie rozmowy ujawnić, że "coś jest nie tak". Przykład? – Rekrutowany przekonuje, że motorem napędowym dla niego jest chęć rozwoju, a obecny pracodawca tego nie zapewnia. Natomiast na koniec rekruter dostaje informację, że pracodawca przekonał go do pozostania na stanowisku wyższym wynagrodzeniem – wyjaśnia Zając-Pałdyna.

Jeśli chodzenie na rozmowy rekrutersi uważają za sport, to należy go zaliczyć go kategorii ekstremalnych. Wiąże się to z ryzykiem, że obecny szef dowie się o naszym hobby i może się mu się nie spodobać. W najgorszym przypadku zwolni takiego pracownika.

Osoby rekrutujące tworzą czasami tzw. „czarne listy” kandydatów, którzy nie powinni być zapraszani na rozmowy. – Warto zwrócić na to uwagę, ponieważ firma, w której prowadzimy rozmowy być może nie dziś, ale za jakiś czas może być tą wymarzoną – zaznacza Zając-Pałdyna.

Warto również pamiętać, że niespodziewanie jeden z naszych "treningów", może się nagle okazać "zawodami". – To, co radzę kandydatom, którzy chcą zorientować się co w branży piszczy, to przede wszystkim otwartość na ewentualną zmianę pracy, jeśli rzeczywiście oferta okaże się bezkonkurencyjna – zachęca.

Zając-Pałdyna tłumaczy, że najważniejsza jest uczciwość wobec osób rekrutujących. – Wystarczy przecież powiedzieć, że chcemy zorientować się w branży i szukamy lepszej oferty – rekruter będzie miał na uwadze, że musi na przykład przebić ofertę obecnego pracodawcy i konkurencji – podkreśla.

Fachowcy z HR-u wyjaśniają, że doświadczenie z rozmów przydaje się głównie osobom, które są zamknięte w sobie, mają problem z komunikacją i poprzez doświadczenie mogą „oswoić” sytuację rekrutacyjną. – W mojej opinii warto raz na jakiś czas wybrać się na rozmowę, aby nie „wypaść z obiegu” – mówi Zając-Pałdyna. Zaznacza jednak, że "traktowanie rekrutacji jako sportu jest nieetyczne".

Ważne, aby rezygnując z propozycji pracy nigdy nie dać po sobie znać, że spotkanie odbywało się "dla sportu". Najlepiej wykazać ubolewanie z powodu odrzucenia oferty i podkreślić, że w innych okolicznościach praca byłaby wymarzona, ale … (i tu podaj podajemy powód – jeszcze lepsza oferta zatrudnienia, nowy interesujący projekt w obecnej firmie bądź względy rodzinne).

– Nie masz wyrzutów sumienia? Nie jednej osobie mogłaś odebrałaś szansę na pracę? – pytam. Po chwili milczenia Marzena uśmiecha się i mówi: "Zabrzmi to egoistycznie, ale skoro byłam lepsza, to znaczy, że te osoby nie zasługiwały na to, aby je zatrudnić". Dodaje, że nie ma moralnego kaca i zawsze znajdą się osoby bardziej kompetentne od niej. Dziewczyna podkreśla, że nie myśli o tym udając się na kolejną rozmowę.

Marzena z pozycji zawodowego rekrutersa poleca sprawdzania się na rozmowach kwalifikacyjnych od czasu do czasu, nawet jeśli nie planujemy zmieniać pracy. – Czasem dopiero one uświadamia nam, ile jesteśmy warci jako pracownik. Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

50 proc. młodych było w pracy na kacu. "To powszechne, ale skrajnie nieprofesjonalne"

– Ponad połowa młodych ludzi chociaż raz w życiu przyszła na kacu do pracy – wynika z badań TNS. Aż 32 proc. respondentów stwierdziło, że zdarzyło się im to kilkukrotnie. Co ciekawe, częściej przyznają się do tego osoby z wyższym wykształceniem. – Piłem o kilka lat za dużo, bo miałem tolerancyjnych szefów – przekonuje Krzysztof Dowgird, dziennikarz Antyradia.

Tajemnicą poliszynela jest fakt, że Polacy lubią sobie wypić. Nie należą jednak pod tym względem do światowej czołówki. Mamy jednak specyficzną kulturę picia – do upadłego. W tym przypadku przodujemy. Czasem po mocno zakrapianym wieczorze wypada dzień roboczy i pojawia się problem pracy na kacu.

Do picia alkoholu przyznaje się 94 proc osób w wieku 18-24 lata i 91 proc. w wieku 25-29 lat – podaje TNS w raporcie „Młodzi Polacy i ich życie na wysokich obrotach” przygotowanym na zlecenie firmy Tiger. Statystyczny Europejczyk w ciągu całego życia traci aż 1452 dni na leczenie kaca – to średnio 24 dni każdego roku. Dokładnych badań na ten temat w Polsce nie ma, ale przykłady naszych rozmówców pokazują, że kac w pracy jest na porządku dziennym.

– Praca na kacu to częste zjawisko – mówi bez wahania dziennikarz Antyradia, który sam określa się jako niepijący od 24 lat alkoholik. – To nieszczęście ludzi na wyższych stanowiskach, którzy tolerują pracę na kacu i na "lekkiej bani" – zaznacza.

Pracownik na etacie w kryzysowej sytuacji może wziąć urlop na żądanie. Jednak z takiej opcji może skorzystać jedynie cztery razy do roku. Osoby pracujące na umowach cywilno-prawnych nie mają takiej możliwości. Jak mawia klasyk w filmie Janusza Morgensterna, wówczas należy się ratować.

O zdanie na temat pracy na kacu, czyli fachowo objawów zespołu abstynencyjnego, zapytaliśmy czworo młodych ludzi (25-30 lat) z dużych miast, którzy dzień po spożyciu alkoholu pojawili się w pracy.

Mikołaj – pracuje w reklamie, wyjaśnia, że stara się imprezować w weekendy, bo nie może sobie pozwolić na bycie pijanym czy skacowanym w pracy. – W tygodniu zdarza mi się to raz na pół roku – dodaje. Inną zasadę stosuje Janusz z Poznania, który pracuje w wydawnictwie. – Jeżeli jest okazja, żeby się napić w tygodniu, to nie mam tak, że myślę sobie "przecież jutro praca" – mówi.

Będąc już w pracy walczy się nie tylko z kacem, ale także o to, aby zachować godność oraz posadę. – Staram skupić się na pracy, żeby jak najszybciej prześlizgnąć się przez dzień i wrócić do domu – zdradza Weronika, HR-owiec z Warszawy. Podobnie na kacu w pracy zachowuje się Mikołaj.

– Wówczas pracuje jeszcze bardziej skupiony niż zwykle, bo nie mogę popełnić błędów – wyjaśnia. Mówi, że wychodzi do domu podwójnie zmęczony. Po pierwsze z powodu zmęczenia picia alkoholem poprzedniego dnia, a po drugie bo "skupienie na kacu jest dużo bardziej wymagające".

Młodzi ludzie podkreślają, że w tygodniu starają się ograniczyć spożycie, aby wykluczyć konsekwencje dnia następnego. Jednak nie zawsze się to udaje. – Jak to w życiu bywa, czasem zdarza się popłynąć, bo dwa wypite piwa dodają odwagi, aby zaryzykować i pić dalej – mówi Tomasz, informatyk z Krakowa. – Często kończy się tak, że rano budzę się jeszcze pijany, biorę zimny prysznic i staram się coś zjeść, ale jak to mówią, jajecznica na kaca nie pomaga – dodaje.

– Cały dzień meczę i się obawiam, czy szef nie zorientuje się że jestem po, a właściwie w trakcie imprezy – podkreśla Tomasz. Wyciąga też smutny wniosek, że pomimo tego, że trwa to od lat, to zdarza mu się to znowu i znowu. A przełożeni przecież to też ludzie, potrafią i również piją. Wiedząc doskonale jak wygląda kac i jeszcze lepiej zdają sobie sprawę z faktu, że skacowany pracownik to niewydajny pracownik.

– Jeśli ktoś do rana potrafi zregenerować się wystarczająco, by po imprezie pracować normalnie, a do tego nie nosić jej śladów, to niech w wolnym czasie robi to, na co ma ochotę. Jednak dobrze wiem, że prawie nigdy tak to nie wygląda – tłumaczy Bartosz z Warszawy, który na co dzień zarządza kilkunastoosobowym zespołem.

– Jeśli jednak pracownik przychodzi ewidentnie „zmęczony” do pracy, co często nie tylko widać, ale i czuć, to jest to skrajnie nieprofesjonalne i z pewnością odbije się na jakości jego pracy. Taka osoba wystawia wizytówkę samemu sobie, najlepiej odesłać ją do domu, dając do zrozumienia, że nie jest to dobrze widziane. Wiadomo, że raz czy dwa razy na przestrzeni dłuższego czasu każdemu może się to zdarzyć, ale jeśli sytuacja się powtarza, to znaczy, że pracownik jest nie do końca profesjonalny i odpowiedzialny. Z punktu widzenia firmy, najkorzystniej wymienić go na kogoś pewnego – zaznacza.

Na pytanie, czy jemu zdarzyło się pracować na kacu, zdecydowanie zaprzecza. – Robię wszystko, by tak zostało – mówi. – Przede wszystkim dlatego, że „dzień po” zawsze przeżywam straszliwe męczarnie, a charakter mojej pracy nie pozwala na jakąkolwiek niedyspozycję psychofizyczną – wyjaśnia menadżer. Krzysztof Dowgird przekonuje, że skacowanego pracownika nie dopuściłby w ogóle do pracy. – On tylko będzie ją markował, a głowie takiemu pracownikowi siedzi tylko jedna myśl – wytrwać do końca pracy i wrócić do domu – argumentuje doświadczony dziennikarz.

– Objawy zespołu abstynencyjnego widać i czuć. Zarówno w wyglądzie jak i zachowaniu pracownika. Pracodawca, jeśli tylko będzie miał ku temu okazję, wymieni pracownika ryzykownego na takiego, który będzie pracował efektywnie – nie na kacu – mówił w serwisie praca.interia.pl prezes Praca.pl Krzysztof Kirejczyk. – Jak ktoś macha łopatą, to jest mu wszystko jedno, najwyżej bardziej się zmęczy. Jeśli przez 8 godzin zajmujesz się praca umysłową, to jest to straszne – podkreśla Dowgird.

Ewentualnie zwolnienie to jeden aspekt sprawy, drugi to kwestia bezpieczeństwa. Z badań TNS OBOP wynika, że 80 proc. nietrzeźwych kierowców to osoby będące na kacu. Dlatego osoba pracują w biurze będzie przysypiać przed monitorem i radykalnie obniży swoją efektywność. Natomiast pracownik budowlany, kierowca czy osoba pracująca na wysokościach, może doprowadzić do wypadku, o którym czytamy później na pasku serwisów informacyjnych.

Brzózka tłumaczy, że kac jest stanem zatrucia organizmu i może być związany z zatruciem produktami rozkładu alkoholu, ale może to być też ciągle zawartość alkoholu we krwi. –Trudno to samemu ocenić – mówi. I dodaje, że nie ma mowy o dobrej pracy na kacu.

– Każdy, kto chce odpowiedzialnie pracować powinien pamiętać, że ilość wypijanego alkoholu powoduje długą, liczoną w godzinach - nawet do doby - niezdolność do pracy. W tym cały problem – podsumowuje. Problem pracy na kacu dobrze podsumowuje radiowiec z Antyradia. – Piłem o kilka lat za dużo, bo miałem tolerancyjnych szefów. Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

wtorek, 24 czerwca 2014

Albania puka do bram Europy. Nieznany kraj zostaje kandydatem do UE

Komisja Europejska wydała pozytywną rekomendację dla przyznania Albanii oficjalnego statusu kandydata do unijnej akcesji. Czy i kiedy kolejny bałkański kraj po Słowenii, Grecji i Chorwacji zawita do europejskiej rodziny? Co właściwe wiemy o tym państwie? – Ten kraj był przez dziesiątki lat w kompletnej izolacji, a teraz zachłystuje się nowoczesnością, europejskością i cały się kotłuje, zmienia z dnia na dzień – przekonuje pisarka Małgorzata Rejmer.

Państwo w południowo-wschodniej Europie na Bałkanach; stolica w Tiranie; członkostwo w ONZ, NATO, OBWE, Radzie Europy, WTO oraz w Unii na rzecz Regionu Morza Śródziemnego. Tyle z Wikipedii, ale ile w praktyce wiemy o kraju, który aspiruje do wejścia do Unii Europejskiej? Poza wiedzą na temat stolicy i sąsiadów Albanii, nie miałem z tym krajem szczególnych skojarzeń.

Albania w opinii odwiedzających ją Polaków to miejsce bardzo zróżnicowane i będące w czasie transformacji. – Reformy wprowadzone przez Albanię są zachęcające, co stanowi solidny argument dla przyznania jej statusu państwa kandydującego do UE 27 czerwca – napisał na Twitterze Štefan Füle, unijny komisarz ds. rozszerzenia i polityki sąsiedztwa.

Tirana przechodzi obecnie podobną drogę, którą Polska przebyła do zjednoczonej Europy. Wojna, dyktatura komunistyczna, wolne wybory w 1991 r., które wygrali przedstawiciele upadającego reżimu. Potem rebelie i rządy Partii Demokratycznej, która wprowadziła Albanię do NATO, a teraz obrała kurs na UE.

– W Tiranie coraz bardziej widać aspiracje kraju do zbliżenia z Europą, zarówno w wymiarze UE, jak i w sensie, który jeszcze powinniśmy pamiętać z czasów, kiedy byliśmy brzydszą kuzynką ze wsi Europy Zachodniej – wyjaśnia autorka bloga mojAlbania. – Tak strasznie modliliśmy się żeby przestali mówić o tym, że w Polsce białe niedźwiedzie biegają po ulicach miast i że jesteśmy złodziejami, którzy jedzą łabędzie samej królowej brytyjskiej. Pamiętam szał, kiedy otwierano pierwszego McDonalda w Warszawie i każda wycieczka szkolna musiała się tam zatrzymać! Albania teraz też przechodzi okres bezrefleksyjnego zachłyśnięcia Zachodem – pisze blogerka.

Entuzjazm mieszkańców dynamicznie zmieniającego się kraju studzi dziennikarka „Polityki” Jagienka Wilczak, która w Albanii była kilkukrotnie. Choć podkreśla, że nie czuje się ekspertką od Albanii, to zaznacza, że Unia dwukrotnie odrzucała albańskie starania o status kandydata ze względu na „straszliwą korupcję i zagrożenie życia”. – Osobiście nie wierzę w jakąś radykalną poprawę sytuacji – dodaje. Na poparcie swoich słów opowiada historię znajomych z Włoch, którzy w Albanii zakupili winnicę. Z interesu nic nie wyszło, bo na miejscu pojawili się „panowie z czarnego samochodu”, którzy kazali im „spieprzać”.

Wilczak wyjaśnia, że szansą dla Albańczyków jest rozwój turystyki, która „może stać ich przepustką do Europy i szansą na otwarcie”. – Mają tam piękne plaże, długie i piaszczyste – zaznacza dziennikarka. I dodaje, że ryzyko niebezpieczeństwa w czasie wakacji jest porównywalne np. do urlopu w Egipcie. – Ceny są tam bardzo zachęcające i nieporównywalnie niższe niż w sąsiedniej Chorwacji. Albania ma ceny jak z poprzedniej epoki – wyjaśnia.

Turyści wyjeżdżający nad Morze Adriatyckie powinni pamiętać, że w Polsce ciężko o albańską walutę – leki. Dlatego warto zaopatrzyć się w euro, którym – jak przekonuje blogerka z mojAlbania, można płacić w wielu miejscach w kraju. Przelicznik wygląda następująco: 1 euro = 140 leków. Jak można przeczytać na blogu, za ok. 100 leków kupimy chleb, mleko za 170, wino już od 200 leków. Za taką samą kwotę można nabyć „paczkę papierosów, frytki lub duży byrek wraz jogurtem dhall”.

O swoich doświadczeniach z Albanią w rozmowie z naTemat.pl, opowiada również dr Elżbieta Lipska, która była uczestnikiem akcji medycznej w małej miejscowości pod Tiraną w 1999 roku. W sąsiednim Kosowie (wówczas Kosowo należało jeszcze do Serbii) toczyła się wojna, a do Albanii uciekali albańscy Kosowianie. – Przyjechałam do miejsca zapomnianego przez Boga – wspomina Lipska. I dodaje, że wtedy Albania była bardzo słabo rozwiniętym krajem, ale jej mieszkańcy dobrze odnosili do zagranicznej pomocy. – Albania jest krajem na dorobku. Tam każdy ma kogoś w rodzinie, kto pracuje za granicą i przesyła pieniądze – wyjaśnia lekarka.

Lipska podkreśla, że wówczas różnica pomiędzy Tiraną a Warszawą była bardzo duża. – W Albanii było mało sklepów, ludzie na wsi kupowali żywność bezpośrednio od rolników. Nie spotkałam się tam z czymś na kształt komunikacji miejskiej, a szpitale były mocno niedofinansowane – wyjaśnia. – Pamiętam niecodzienny widok, kiedy jadąc drogą na poboczu zauważyłam budkę w której sprzedawano surowe mięso – wspomina lekarka. Podkreśla, że Albańczycy to otwarty i uprzejmy naród.

Świadomość Polaków na temat bałkańskiego kraju może wzrosnąć po lekturze powstającej właśnie książki Małgorzaty Rejmer. Młoda pisarka, która może pochwalić się świetnie przyjętym reportażem o Rumunii „Bukareszt”, początkowo nie była przekonana do Albanii. – Kiedy tam przyjeżdżałam, kojarzyła mi się ze światem mężczyzn, z mercedesami, bunkrami, czasownikami. Kiedy wyjeżdżałam, myślałam o Albanii przez pryzmat kobiet i albańskiej poezji, przestrzeni, przymiotników. Chciałabym uchwycić tę dwoistość Albanii – wyjaśnia w rozmowie z culture.pl.

Oficjalny status kandydata na członka UE Albania otrzyma 27 czerwca. Tego dnia umowę stowarzyszeniową z Unią podpisze także Gruzja i Mołdawia, a Ukraina sfinalizuje drugą część umowy podpisanej w marcu. To dobry moment, aby odwiedzić jeszcze Albanię i poznać ją w obecnym kształcie. Być może już wkrótce, za sprawą Unii Europejskiej, stanie się ona drugą Chorwacją...

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

niedziela, 18 maja 2014

Kim są najemnicy? "Lojalni, świetnie wyszkoleni i do wynajęcia za ok. 500 dol. dziennie"

W mediach coraz częściej pojawiają się doniesienia, że na Ukrainie po stronie rządowej walczą "żołnierze do wynajęcia". Wystarczy im odpowiednio zapłacić. – To żadne zaskoczenie. Brakuje im wystarczających sił – przekonują specjaliści. Kim są i kto ich opłaca? O najemnikach, także polskich, oraz ich znaczeniu, rozmawiamy z przedstawicielami polskiej armii i byłymi żołnierzami jednostki specjalnej GROM.

Niemiecki tabloid „Bild am Sonntag”, powołując się na źródła w niemieckim wywiadzie, poinformował, że na wschodzie Ukrainy po stronie Kijowa walczy kilkuset najemników z prywatnej firmy Greystone. Chociaż ona oficjalnie temu zaprzeczyła, to niewykluczone, że w tym konflikcie po obu stronach działają żołnierze na kontraktach, czyli najzwyklejsi najemnicy.

Eksperci podkreślają, że ten biznes nie potrzebuje rozgłosu do dobrego prosperowania. – To świetnie wyszkoleni żołnierze z jednostek specjalnych. Jeśli podejmują się zdania, to można na nich liczyć – przekonuje gen. Gromosław Czempiński, który brał udział w słynnej operacji „Samum” w Iraku.

Zawód ten należy do najstarszych na świecie. Odkąd ludzie zaczęli ze sobą walczyć, pojawiła się potrzeba wynajmowania wojskowych do własnych celów. Robiły to państwa, władcy, firmy, a nawet osoby prywatne.

Dawniej nazywano ich żołnierzami korony lub kondotierami (wł. condottiere). W średniowieczu tym mianem określano osoby, które gromadziły ochotników chcących wzbogacić się na wojnie. Nie kierowali się oni idealizmem, a jednie potrzebą zarobienia. Od czasu Aleksandra Wielkiego do współczesnych konfliktów, najemnicy byli w różnym stopniu zaangażowani w większość konfliktów na świecie.

Wpatrzony w sytuację na Ukrainę świat słyszał już o tzw. „zielonych ludzikach”, którzy w nieoznaczonych mundurach dokonali aneksji Krymu. Ich uzbrojenie, sprzęt i język zdradzały, że są Rosjanami. Teraz pojawiają się przypuszczenia, że podobne formacje występują po stronie Ukrainy.

– To może być prawda, ale nie mamy na to dowodów – podkreśla ppłk. Jarosław Garstka, były zastępca dowódcy GROM. I dodaje – Trzeba pamiętać, że nawet jeśli są wynajęci przez zachodnią firmę, to mogą dla niej pracować również Ukraińcy, a nie tylko Amerykanie. A co z Polakami? Generał Czempiński wyjaśnia, że największy pracodawca na rynku najemników, dawny Blackwater, zatrudnia również Polaków, więc teoretycznie mogą oni brać udział w działaniach zbrojnych na Ukrainie.

Nasi rozmówcy zgodnie podkreślają, że za określeniem "najemnicy" kryją się wysoko wykwalifikowani żołnierze, obyci na międzynarodowych misjach. To właśnie tam najczęściej pojawiają się dla nich propozycje przejścia z armii do biznesu paramilitarnego. – Na zagranicznych wyjazdach nawiązują kontakty, przyjaźnie, które torują im drogę do najemników – podkreśla gen. Roman Polko, były dowódca GROM.

Kiedy do Polski wracały kolejne kontyngenty wojskowe z Iraku czy Afganistanu, bardzo często okazywało się, że armia nie potrafi właściwie wykorzystać potencjału powracających wojskowych. – Oni nie mieli co ze sobą zrobić w kraju, dlatego szukali możliwości zatrudnienia za granicą – przekonuje gen. Czempiński. Zaznacza przy tym, że w kraju także znajdują zatrudnienie w roli najemników, ale jest to sporadyczna sytuacja i znaczniej gorzej płatna.

Zarobki to jedna z głównych motywacji żołnierzy wstępujący do prywatnych firm obsługujących światowe konflikty. Ich stawki zależą od stanu zagrożenia rejonu do którego się udają, od rodzaju kontraktu oraz od ich poziomu wyszkolenia. Czempiński podaje, że miesięczne pensje najemników wahają się od 6 do nawet 20 tys. dolarów. Generał zaznacza, że ważną rolę w kontrakcie odrywa również ubezpieczenie żołnierza. – Jego cena to ok. 100 tys. dol. Najlepsi ubezpieczani są nawet na pół miliona dolarów – dodaje Czempiński.

O równie wysokich kwotach wspomina ppłk Garstka. – W mniej zagrożonych regionach ceny oscylują w granicach 300-500 dolarów dziennie. W trudniejszych warunkach cena może sięgać nawet 650 dol.

Do największych pracodawców na rynku należy wspominany już dawny Blackwater, czyli Academi (nazwa nawiązuje do starożytnej Akademii Platońskiej), Halliburton oraz Greystone, wobec którego pojawiły się przypuszczenia udziału na Ukrainie. Roman Polko wspomina także o francuskiej Legii Cudzoziemskiej i RPA, które „obsługiwało” wysyłanie najemników w Afryce. Generał dodaje, że w obu tych przypadkach mieliśmy do czynienia z udziałem Polaków. I przypomina, że my sami również w przeszłości korzystaliśmy z pomocy obcych żołnierzy. – Skąd u nas pomniki dla de Gaulle'a? Francuzi doradzali i pomagali Polakom w czasie II wojny światowej – tłumaczy generał.

Najemnicy działają obecnie równolegle do tradycyjnych armii. Ich udział w konfliktach jest duży, szczególnie w przypadku Czarnego Lądu. Czym kierują się przy podpisaniu kontraktu? – To indywidualna kwestia każdego żołnierza. Na pewno są konflikty, w które nie będą chcieli się zaangażować – wyjaśnia gen. Czempiński. Dodaje, że żołnierz w roli najemnika, nigdy nie pojedzie na wojnę, w której udział godzi w interesy jego ojczyzny. – Honor i lojalność jest ważniejsza – dodaje.

Generał Polko przypomina sytuację z byłej Jugosławii, gdzie polscy najemnicy walczyli dla różnych stron. Na pytanie, czy prywatny kontrakt kłóci się z honorem żołnierza, odpowiada zdecydowanie: tak. – Czym innym jest służba dla kraju, a czym innym dla biznesu – wyjaśnia. Polko podaje przykład z brytyjskiej armii, gdzie rekruci do służb specjalnych przechodzili mordercze szkolenie tylko po to, aby zatrudnić się w prywatnej firmie, która wymagała udokumentowanych umiejętności.

Z kolei ppłk. Garstka przekonuje, że najemnicy nierzadko współpracują z NATO i i nie muszą się wstydzić swojej pracy. – Żołnierze byli, są i będą najemnikami, bo zarabiają tam trzy i cztery razy więcej niż na służbie – dodaje. W jego opinii to jest normalna praca w międzynarodowej korporacji. – Pojawia się ogłoszenie o pracę i są wyznaczone określone warunki, które trzeba spełniać – wyjaśnia podpułkownik. Zaznacza również, że po zakończonym kontrakcie żołnierz bez problemu może powrócić do armii. – Jeśli w czasie służby dla prywatnej firmy nie złamał prawa, to dlaczego nie mógłby wrócić?

Jak często Polacy walczą dla armii do wynajęcia? Były dowódca GROM-u podaje przykład firmy Kellogg Brown & Root (obecnie spółka KBR), która w Iraku w roli ochroniarzy zatrudniała naszych żołnierzy. Gen. Polko podkreśla jednak, że wielu komandosów nie realizuje się w roli najemnika, bo nie zawsze ich umiejętności są w pełni wykorzystywane.

Wszyscy nasi rozmówcy przyznają, że do niedawna Polacy nie był pożądanymi najemnikami, bo występowała bariera języka. Warunkiem koniecznym jest znajomość angielskiego lub francuskiego (w przypadku Legii Cudzoziemskiej). – Ten problem powoli zaczyna zanikać, co powoduje większy odpływ komandosów do firm prywatnych – wyjaśnia Polko. Odmiennego zdania jest ppłk Garstka, który przekonuje, że to jednak przykłady jednostkowe. Sugeruje, że mimo wszystko dla polskich komandosów nie tylko pieniądze są ważną motywacją do służby. Te mogą być jedynie dodatkiem.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

czwartek, 15 maja 2014

OKE oszukuje maturzystów? Niektórym z nich nie policzono połowy punktów

Setki tysięcy maturzystów będą w czerwcu drżącymi rękoma sprawdzać wyniki egzaminów dojrzałości. Niektórzy z nich zdziwią się otrzymanymi wynikami, choć nie zawsze kiepskie rezultaty wynikają z ich niewiedzy. Co zrobić, kiedy OKE źle policzy punkty?

Kiedy opadnie już pył po batalii stoczonej przez tegorocznych maturzystów z egzaminem dojrzałości, przed nimi kolejna przeszkoda. Walka o ponownie zapoznanie się ze swoją pracą i jej ponownie rozpatrzenie może okazać się trudniejsze od samej matury. Czasem może się zdarzyć, że urzędnicza bariera z którą zderzają się młodzi ludzi, zamyka im drogę na studia.

Do zmian w tym zakresie nawołuje Jarosław Gowin z Polski Razem, który przed eurowyborami puszcza oko do młodego elektoratu. Polityk przekonuje, że maturzyści powinni mieć prawo kopiowania swojej pracy maturalnej, a nie tylko wglądu do niej - jak jest obecnie. Gowin argumentuje, że „każdy ma prawo dostępu do dotyczących go urzędowych dokumentów i zbiorów danych, a ograniczenie tego prawa może określić ustawa”. W jego opinii taką możliwość gwarantuje konstytucja.

W teorii maturzysta ma pół roku na to, aby zajrzeć do swojej pracy. W praktyce, aby nie stracić roku i zdążyć ze złożeniem dokumentów na studia, musi reagować od razu po ogłoszeniu wyników. Michał, który zdawał maturę w zeszłym roku, nie ma miłych wspomnień z Okręgową Komisją Egzaminacyjną w Gdańsku.

– Spotkało mnie tam chamstwo i brak zrozumienia, chociaż pan który pilnował mnie przy oglądaniu mojej matury, był miły – podkreśla. – Myślałem, że będę wypełniał gotowy wniosek o odwołanie, a dali mi wyrwaną kartkę z notesu i drwili ze mnie, że „przyszedł z rozszerzenia, a wniosku nie może napisać” – wyjaśnia Michał.

W jego przypadku chodziło o weryfikację matury z języka polskiego na poziomie rozszerzonym. Wynik 34 proc. nie był zadowalający i mógł nie zapewnić indeksu. – Po zgłoszeniu się do OKE czekałem miesiąc na wyznaczenie terminu na przejrzenie matury – oburza się maturzysta. Od pracownika komisji usłyszał, że wielu maturzystów zgłosiło się do OKE i stąd taka zwłoka.

W opinii przedstawicielki OKE w Warszawie, czas na rozpatrzenie prośby maturzysty nie trwa dłużej niż trzy dni. – O terminie rozpatrywania wniosków decyduje ich kolejność zgłaszania. Po 2-3 dniach od ich wpłynięcia można oglądać matury – przekonuje dyrektor stołecznej komisji, Anna Frenkiel. Dodaje, że praca przed okazaniem abiturientowi jest jeszcze dodatkowo sprawdzana przez eksperta. Niestety, to nie gwarantuje, że ostateczny wynik matury jest prawdziwy. W przypadku Michała z Gdańska różnica wynosiła 10 proc.

Znacznie więcej punktów doliczono Kasi, która zdawała maturę parę lat temu na południu Polski. W jej przypadku z 50 proc. po weryfikacji zostało doliczonych dodatkowych 43 proc., co łącznie dało 93 proc.! Wówczas, gdy podchodziła do egzaminu dojrzałości, uzyskanie dostępu do wglądu swojej pracy było trudniejsze niż obecnie. – Gdyby nie pomoc osoby z mojej rodziny, która pracuje jako polonista i zajmowała się sprawdzaniem matur, to tak łatwo by mi nie poszło z OKE – przekonuje Kasia.

Była maturzystka podkreśla, że to nie tylko błędy w sprawdzaniu jej pracy ostatecznie zapewniły świetny wynik matury z polskiego. – Mając w rodzinie osobę, która sprawdzała wówczas te prace i znała klucz odpowiedzi, byłam w stanie dokładnie wskazać, w których miejscach nie policzono mi punktów. Bez klucza nie miałabym argumentów – dodaje.

Kasia podkreśla, że komisji taka radykalna zmiana wyników wydawała się podejrzana i dlatego jej pracę sprawdzano po raz kolejny. Finalnie przyznano rację maturzystce, która dzięki zdobyciu 93. proc. dostała się na upragnione studia. – Gdyby nie „wtyki”, to bym nawet tej matury nie zobaczyła na oczy, nie mówiąc już o zyskaniu dodatkowych punktów – tłumaczy dziewczyna.

Czy maturzyście rzeczywiście powinni gromadnie odwoływać się od wyników swoich prac? Dyrektor OKE z Warszawy wyjaśnia, że są one rzetelnie i skrupulatnie sprawdzane, a przypadki większych pomyłek niezwykle rzadkie.

– Jeśli pojawiają się zarzuty merytoryczne, np. zdający sugeruje, że jego odpowiedź jest źle zinterpretowana, to przeanalizowanie takiej pracy trwa dłużej. Powoływany jest zespół, który bada zgłoszoną pracę, nie dłużej niż tydzień – wyjaśnia Frenkiel. W stołecznej OKE uzyskaliśmy zapewnienie, że po interwencji zdających, taka informacja automatycznie przekazywana jest do Krajowego Rejestru Matur, z którego korzystają uczelnie wyższe.

Chociaż Michał nie miał tyle szczęścia, co Kasia, to dostał się na studia - jednak nie na te, na które planował. Swoje nowe świadectwo maturalne uzyskał już po zakończeniu procesu rekrutacji na studia. Wyniki tegorocznych matur zostaną opublikowane 27 czerwca.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

środa, 14 maja 2014

Ministerstwo Edukacji splagiatowało podręcznik dla pierwszoklasistów?

– Ministerstwo Edukacji skopiowało z naszych publikacji ok. 30 z 96 stron w swoim elementarzu dla pierwszoklasistów – powiedział na konferencji prasowej Jerzy Garlicki, prezes zarządu Wydawnictwa Szkolnego i Pedagogicznego. W ministerialnym podręczniku mają nawet znajdować się elementy, które WSiP chciało wykorzystać w tegorocznej publikacji. – Nie ma mowy o żadnym plagiacie – stanowczo zaznacza Joanna Dębek, rzecznik MEN.

Przedstawiciele wydawnictwa twierdzą, że plagiat dotyczy zarówno "Elementarza pierwszej klasy" z 1994 roku, którego autorką jest Maria Lorek - obecnie przewodniczy ona pracom nad podręcznikiem MEN, a także późniejszych publikacji oraz elementarza, który miał wejść na rynek w tym roku.

– Nasz podręcznik, nad którym pracowało kilkanaście osób, nie był wysłany jeszcze do MEN – przekonuje Garlicki. Wydawnictwa muszą je zgłaszać do resortu edukacji przed publikacją. Dodaje, że dostęp do przygotowywanego projektu miała jedynie określona grupa osób w firmie. Jedna z tych z nich przeszła z WSiP do ministerstwa.

Zarzutom zaprzecza resort. – Absurdalne jest zarzucanie nam, że skopiowaliśmy podręcznik, który nie jest dostępny na rynku. Swój projekt umieściliśmy na stronie internetowej 17 kwietnia. Po prawie miesiącu WSiP oskarża nas, że skopiowaliśmy treści z jeszcze nieopublikowanego podręcznika. To niepoważne – wyjaśnia Dębek. I dodaje – „Nasz Elementarz” z podręcznikiem z 1994 r. łączy osoba autorki - Marii Lorek, która przez lata wypracowała pewne schematy, które teraz realizuje.

Garlicki zapowiedział, że chce podjąć dialog z minister edukacji Joanna Kluzik-Rostowską, ale resort podtrzymuje, że konsekwentnie nie konsultuje się z wydawnictwami. Czy po zgłoszeniu plagiatu MEN pozostanie niewzruszony? – Liczę, że reakcja nastąpi – stwierdza Garlicki. Rzecznik prasowy ministerstwa edukacji nie pozostawia złudzeń. - Nie planujemy zajmować się odpowiedzią na pisma ze strony wydawnictwa. Jedne co planujemy, to opublikowanie ostatecznej wersji podręcznika – przekonuje Dębek.

– Wiemy, że teraz ministerstwo w ciągu tygodnia-dwóch, będzie wymieniało te wszystkie splagiatowane elementy. I dobrze – przekonuje Garlicki. – Wierzę, że premier i minister edukacji nie mieli świadomości, ze w ich projekcie skopiowano treści, które należą do innego wydawnictwa. - W najbliższym czasie zaprezentujemy ostateczną wersję elementarza. Tę, która pójdzie do druku. Znajdzie się w niej wiele zmian. Jednak nie będą one wynikiem postulatów wydawców, a będą za to wyjściem naprzeciw postulatom, które pojawiły się w trakcie konsultacji społecznych, m.in. ze strony nauczycieli i rodziców – ripostuje Dębek.

Rząd założył, że od września do szkół trafi darmowy podręcznik dla klas 1-3. Dodatkowo uznał, że jego powstaniem zajmie się MEN, bez korzystania z oferty prywatnych podmiotów. Resort edukacji na zrealizowanie ambitnego planu ma kilka miesięcy. – Prace nad podręcznikiem w idealnych warunkach trwają ponad dwa lata – wyjaśnia Anna Borchard, redaktorka z WSiP. - Koszt takiej pracy to kilka milionów złotych – w zależności od grupy docelowej, ilości przeprowadzonych wcześniej badań i prób - dodaje.

Wydawnictwo myśli o podliczeniu swoich ewentualnych strat. – Trzeba policzyć nakład pracy wykorzystanych do powstania podręczników z których czerpał ministerialny zespół oraz to, ile moglibyśmy zarobić wydając swój nowy elementarz – wyjaśnia Garlicki. Jak dodaje "ciężko jest mówić o konkretnej kwocie".

Przypomnijmy, że rządowy elementarz kosztować będzie 5 mln zł, z czego prawie 150 tys. otrzyma przewodnicząca zespołu MEN, Maria Lorek. Czy WSiP będzie się ubiegał o odzyskanie 30 proc. tej sumy? – Na pewno chcemy się porozumieć z ministerstwem – przekonuje prezes WSiP. Garlicki wyjaśnia, że "wejście na drogę sądową to ostateczność i chcą tego uniknąć". Równolegle wydawnictwo rozważa podjęcie kroków prawnych w stosunku do swoich były pracowników, którzy dopuścili się wykorzystania cudzej własności intelektualnej.

Całkiem inaczej sprawę byłych pracowników wydawnictwa widzi MEN. – W ministerialnym zespole pracuje osiem osób, z czego dwójka z nich to byli pracownicy WSiP. Są to osoby doświadczone, legalnie zatrudnione, nie łamiące umów z poprzednimi pracodawcami – tłumaczy rzecznika prasowa.

Wiele wskazuje na to, że sprawa rzekomego plagiatu swój finał znajdzie w sądzie. Stanowisko wydawnictwa może załagodzić ostateczna wersja rządowego elementarza, którą MEN planuje opublikować w ciągu kilku najbliższych dni.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl Tak znajdują się również przykłady rzekomego plagiatu.

piątek, 9 maja 2014

Dyspozytorzy pogotowia na cenzurowanym po karambolu na S8. "To ciężka i słabo opłacana praca"

Trzy osoby zmarły, ponad 30 zostało rannych – to efekt karambolu na drodze S8. W mediach trwa gorąca dyskusja o zachowaniu dyspozytorów pogotowia ratunkowego, którzy nadzorowali wysyłanie karetek. Do sieci wyciekły nagrania z rozmów pomiędzy nimi. Jak wygląda ich praca od kuchni? – Jest niezwykle stresująca i nieatrakcyjna finansowo – zdradzają pracownicy.

Po wypadku drogowym na trasie S8 w województwie łódzkim, "Dziennik Łódzki" opublikował nagrania rozmów dyspozytorów pogotowia ratunkowego, którzy koordynowali akcję medyczną. Pojawiły się głosy o ich niekompetencji, opieszałości i braku zdecydowania. Pierwszy zespół medyczny dotarł na miejsce pół godziny po zgłoszeniu zdarzenia – to dużo czy mało? Wrzawa medialna sprawiła, że tematem tym zajął się osobiście minister zdrowia.

– To bardzo stresująca praca – przekonuje Anna*, była pracowniczka pogotowia ratunkowego w Gdańsku z kilkunastoletnim doświadczeniem. – Nasza praca nie polega tylko na odbieraniu telefonów – zaznacza. Dodaje, że dyspozytor odpowiada za pacjenta od momentu zgłoszenia wypadku, do przejęcia go przez zespół medyczny, a nawet później, gdy karetka jedzie do szpitala. To dyspozytor informuje placówkę o przyjeździe poszkodowanego.

Podobnego zdania jest Jacek Pachota, który pracował jako koordynator pogotowia ratunkowego w Krakowie. Odpowiadał on za pracę dyspozytorów, dlatego też w swojej pracy nierzadko podlegał wewnętrznym dochodzeniom oraz miał kontakt z prokuraturą, która wyjaśniała okoliczności wypadków. – Nie zawsze tragiczne wypadki są najbardziej stresującym momentem w naszej pracy. Sama odmowa wysłania karetki też może być przyczyną dochodzenia śledczych – wyjaśnia Pachota, anestezjolog z 30-letnim doświadczeniem.

Na co dzień dyspozytor odbiera od 200 do 400 telefonów w trakcie dyżuru. Niekiedy więcej. – Z jednego wypadku możemy mieć kilkadziesiąt zgłoszeń – wyjaśnia Anna. Wśród wszystkich zgłoszeń należy oddzielić realne wołanie o pomoc od głupich żartów. – Zdarzają się telefony z pytaniem o godzinę – przekonuje była dyspozytorka. Nierzadko są to telefony od znudzonych dzieciaków albo od osób chorych psychicznie.

Dyspozytor pogotowia polega na samym sobie. Na dwunastogodzinnym dyżurze w gdańskiej placówce są trzy osoby. Mają do dyspozycji kilka zespołów medycznych – podstawowe i specjalistyczne. W przypadku większych wątpliwości konsultują się z lekarzem koordynatorem, który jest jeden na całe województwo. W praktyce nie ma czasu, aby większość przypadków dodatkowo omówić. – To ciągła walka z czasem – wyjaśnia rozmówczyni. Dziennie z pogotowania karetki wyjeżdżają ok. 150 razy.

– Koordynator jest wsparciem dla dyspozytorów. Decyduje on w przypadkach, gdy pojawiają się wątpliwości odnośnie stanu poszkodowanego i wskazań do wysłania zespołu ratownictwa medycznego – przekonuje Pachota.

Chociaż praca nie jest dobrze płatna w porównaniu do związanej z nią odpowiedzialności, to dodatkowo trzeba posiadać spore doświadczenie. – Taka osoba musi mieć oczywiście wykształcenie medyczne. Dodatkowo minimum pięć lat doświadczenia w pracy na pogotowiu, anestezjologi, pielęgniarstwie chirurgicznym albo ratunkowym – wyjaśnia Anna, która nie zdradza jednak dokładnych stawek.

Dyspozytor powinien posiadać cechy na kształt współczesnego herosa. Musi być opanowany, kulturalny, asertywny, stanowczy i mieć też zdolności przywódcze. – Dyspozytor ciągle się dokształca. Musi sobie radzić z rozmówcami, którzy panikują, krzyczą czy przeklinają – tłumaczy Kowalska. – To dyspozytor ma prowadzić rozmowę, nie może pozwolić, aby rozmówca wszedł mu na głowę albo ją przeciągał – dodaje. Tutaj liczy się każda sekunda. Dodatkowo dyspozytor zarządza zespołami ratowniczymi i kieruje ich na miejsce wypadku, dlatego musi umieć postawić na swoim i szybko reagować.

Nasza rozmówczyni przyznaje, że każdy doświadczony dyspozytor miał w swojej karierze zawodowej sytuację, w której bezpośrednio przez telefon ratował czyjeś życie. Chociażby dzięki udzielaniu instrukcji przeprowadzania masażu serca. – Podobnie w przypadku obfitego krwawienia, to my tłumaczymy, jak je zatamować, żeby poszkodowany nie wykrwawił się do czasu przyjazdu karetki – dodaje.

Jak przekonuje była dyspozytorka, najbardziej dramatycznymi momentami w jej pracy były jednak chwile, kiedy ludzie potrzebowali pomocy, a nie miała żadnego dostępnego zespołu medycznego do wysłania. – Wówczas trzeba go ściągnąć z okolicy, a to dodatkowy czas i dodatkowy stres – wyjaśnia.

Praca na dyspozytorni wymaga pełnego skupienia. Poza wyjściem do toalety czy krótkim posiłkiem, pracuje się bez przerwy. – Ludzie często nie mają świadomości, że nie z każdym przypadkiem muszą się do nas zgłaszać – tłumaczy. Nierzadko zamiast wysyłania zespołu medycznego, dyspozytorzy proponują udanie się do przychodni lekarskiej albo kontakt do całodobowej pomocy lekarskiej.

Czy dyspozytorzy odczuwają większą presję po tym jak wokół nich rozgorzała medialna dyskusja? – Media kochają temat służby zdrowia i lubią go przekoloryzować – uspokaja pracowniczka służby zdrowia. W jej opinii każdy przypadek należy oceniać jednostkowo i nie wydawałaby żadnych osądów na fali medialnych doniesień.

– Presja presją, ale trzeba robić swoje i pracować dalej – wyjaśnia. – Dyspozytorzy mają doświadczenie i postępują według ściśle ustalonych zasad – dodaje. Na pytanie o poziom trudności tej pracy odpowiada: – W skali od jednego do dziesięciu, powiedziałabym, że to minimum osiem. Jeszcze wyżej ocenia ją Pachota. – Z pewnością górna granica 8-10.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

czwartek, 1 maja 2014

Niemiec, Rusek, dwa bratanki. Gerhard Schröder adwokatem Putina w Europie

Swoje 70-te urodziny były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder spędził w Petersburgu w towarzystwie kremlowskiej świty z Władimirem Putinem na czele. Zażyłe relacje niemieckiego polityka z rosyjskim prezydentem trwają już od lat. Schröderowi dało to posadę w radzie nadzorczej spółki Nord Stream po tym jak przegrał wybory. Ich przyjaźń historycznie budzi w Polsce złe skojarzenia.

W okrągłą rocznicę urodzin Schröder przyjmował życzenia m.in. od Władimira Putin oraz Aleksieja Millera, szefa Gazpromu, który posiada pakiet większościowy w Nord Stream. Spółka ta obsługuje gazociąg północny na dnie omijający Polskę, Ukrainę i kraje nadbałtyckie - a były kanclerz należy do jej rady nadzorczej. Na imprezie bawił się również premier Maklemburgii-Pomorza Przedniego Erwin Sellering. To land, gdzie rosyjski gazociąg wychodzi z wody na teren Niemiec.

W zabawie w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał fakt, że w Ługańsku na wschodzie Ukrainy w roli zakładników przetrzymywani są m.in. Niemcy z misji OBWE. Podobnie jak przez lata Schröder nie miał problemu z łamaniem praw obywatelskich w Rosji, tak teraz jest adwokatem Moskwy na Zachodzie w sprawie Ukrainy.

W języku niemieckim istnieje nawet wyrażenie „Russland-Versteher”, czyli „osoba rozumiejąca Rosję”. Po II wojnie światowej kilku prominentnych polityków chętniej zerkało w stronę Moskwy niż na inne stolice europejskie czy Waszyngton. Za „Russland-Versteher” z oczywistych względów uchodził Erich Honecker z NRD, którego soczysty pocałunek z Leonidem Breżniewem przeszedł do historii. Później podobnie postrzegano Helmuta Kohla, Franka-Waltera Stein­meiera - obecnego szefa niemieckiego MSZ oraz cenionego politologa Alexandra ­Rahra. Jednak żadnemu z nich po upadku muru berlińskiego nie było po drodze z Rosją tak bardzo, jak Schröderowi, który zresztą za swoje „Russland-Versteher” dostaje sowitą pensję od Nord Streamu.

Niezwykłym wyczuciem chwili wykazał się również niemiecki klub piłkarski Schalke 04 z Gelsenkirchen, który przyjął zaproszenie od samego gospodarza Kremla do odwiedzenia Moskwy. Możliwe, że ekipa z Zagłębia Ruhry nie byłaby taka chętna na wschodnie wojaże, gdyby nie fakt, że ich sponsorem jest Gazprom, a szef rady nadzorczej klubu Clemens Tönnies ma intratne interesy w Rosji. Jak podaje „Wyborcza” do Tönniesa należy największy w Europie koncern przetwórstwa mięs, który zamierza inwestować w Rosji. Sam zainteresowany stanowczo zaprzecza takim informacjom.

Niemiecka prasa dowodzi, że umowa sponsorska rosyjskiego potentata gazowego z Schalke to zasługa nie kogo innego, jak Schrödera. To za sprawą już ówczesnego byłego kanclerza w 2006 roku doszło do spotkania prezesa Schalke i Putina - informuje niemiecki dziennik „Die Zeit”. Moskwa, dotując Schalke roczną kwotą 14-15 mln euro, miała uratować drużynę przed bankructwem. - Putinowi świeciły się oczy, kiedy opowiadałem mu o naszym klubie - przekonuje Tönnies w „Die Zeit”. Jak na ironię , Gerhard Schröder jest fanem i członkiem honorowym Borussii Dortmund - lokalnego i odwiecznego rywala Schalke.

Na taką pozycję były kanclerz długo jednak pracował. Gerhard Schröder dwukrotnie wygrał wybory parlamentarne w Niemczech. Po raz pierwszy w 1998 r. i po raz drugi w 2002 r. Drugiej kadencji już nie ukończył, bo Bundestag nie udzielił mu wotum zaufania. W listopadzie 2005 r. odchodzi ze stanowiska kanclerza, a już rok później zaczyna pracę w spółce Nord Stream. Zasada „drzwi obrotowych” - szybkie przechodzenie polityków do świata biznesu i odwrotnie, zadziałała w tym przypadku błyskawicznie.

Za swoją nową pracę Schröder był ostro krytykowany. Tym bardziej, że z niemieckiego budżetu poszło aż miliard euro na niemiecko-rosyjski projekt gazociągu północnego. Podpis pod dokumentem o przyznaniu tych pieniędzy szef rządu RFN złożył na niecały miesiąc przed przyspieszonymi wyborami z 2005 roku. Wprawdzie od początku socjaldemokraci byli w defensywie, ale ostatecznie mieli nawet szansę je wygrać.

Według nieoficjalnych informacji były kanclerz w Nord Streamie zarabia rocznie ok. 1,5 mln - informuje „Newsweek”. W tym roku pozycja byłego już polityka w biznesie naftowym może jeszcze wzrosnąć. Jak podaje serwis TVN24 BiŚ, koncern BP planuje powołać byłego kanclerza Niemiec na członka zarządu rosyjskiego giganta naftowego Rosnieft. Brytyjski koncern posiada prawie 20 proc. akcji tej rosyjskiej spółki.

Biznesowa kariera Schrödera to jedna strona medalu, druga to wstawiennictwo na jakie Kreml i Putin może liczyć z jego strony. W ostatnich kilkunastu latach nie było w Europie tak przychylnego Moskwie polityka. Nawet Silvio Berlusconi nie bronił tak dzielnie interesów Rosji, jak niemiecki socjaldemokrata.

Kiedy George W. Bush obwieścił światu rozpoczęcie „wojny z terroryzmem” po ataku na WTC, to niemiecki kanclerz stanął z nim w jednym rzędzie. Wysłał również do Afganistanu niemieckie wojska - co było pierwszą zagraniczną misją Niemiec od czasu zakończenia wojny. Bundeswehra spędziła tam równo 10 lat. Do Iraku jednak Niemcy już nie weszli. Rząd RFN, obok Francji i Rosji stał głównym krytykiem interwencji USA w Iraku.

Gdy 2008 roku w Europie powstało nowe państwo - Kosowo, które oderwało się od Serbii, pomysł najbardziej krytykowała Rosja. O dziwo, wówczas Kreml był zdeklarowanym przeciwnikiem separatyzmu. Także wówczas Moskwa nie zawiodła się na swoim starym druhu. - To było przedwczesne i dlatego błędne - oceniał Schröder w rosyjskich mediach. Przekonywał, że oderwanie Kosowa od Serbii nie rozwiązuje starych problemów, a jedynie rodzi nowe.

Członek rady nadzorczej Nord Streamu udziela się również w przypadku Ukrainy. - Europa powinna współpracować z Rosją w rozwiązaniu konfliktu na Ukrainie - powiedział Schröder w lutym tego roku.

Nie zmienił swojego zdania po aneksji Krymu przez Rosję i wzniecaniu niepokojów na wschodzi kraju. - Problemy Ukrainy należy rozwiązywać w kooperacji z Rosją, a nie w konfrontacji - wyjaśniał były kanclerz RFN i dodał, że „Europa „nie ma prawa do stawiania Ukrainy przed wyborem”. - Oczywiście, że to, co się dzieje na Krymie jest łamaniem prawa międzynarodowego - przyznał były kanclerz w dzienniku „DW”. Mimo to, nie zamierza jednak potępiać swojego rosyjskiego przyjaciela.

Niemiecki polityk nawet prywatnie jest emocjonalnie związany z ojczyzną Putina. Ojciec Schrödera zginął na froncie wschodnim w czasie II wojny światowej. A wraz ze swoją czwartą żoną były kanclerz Niemiec adoptował dwójkę dzieci z... St. Petersburga.

Niemcy i Rosję łączą mocne więzi gospodarcze. Ich obroty handlowe - mniejsze niż polsko-niemieckie, sięgają 77 mld euro rocznie i bardziej opłacają się Berlinowi - podaje „Polityka”. Tym bardziej należy docenić realpolitik Angeli Merkel, który nie wpisuje się w poczet „Russland-Versteher” sięgającego w Niemczech już XVIII wieku.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

wtorek, 29 kwietnia 2014

Ukraina zostanie zapomniana?

Kijowski Majdan to już przeszłość. Z rosyjską aneksją Krymu większość światowej opinii publicznej już się pogodziła. Kryzys ukraiński niestety spowszedniał, tak samo jak wcześniej wojna w Syrii i obecnie nie wzbudza już takich emocji jak wcześniej. Jak aktualnie wygląda sytuacja na wschodzie i południu Ukrainy?

W natłoku licznych i sprzecznych informacji z Ukrainy, temat – jak każdy, który przez dłuższy czas dominuje w mediach – staje się coraz bardziej obojętny dla odbiorców. Po ucieczce Wiktora Janukowicza z kraju, wydawało się, że na Ukrainie nastąpił „koniec historii”. Niestety los naszych wschodnich sąsiadów jest nadal niepewny, a to, co wydawało się końcem, okazało się początkiem. W marcu doszło do desantu „zielonych ludzików” na Krymie, czyli żołnierzy, którzy podawali się za miejscowych, a okazali się rosyjskimi wojskowymi. W obawie przed powtórką scenariusza z Gruzji, gdzie władze Tbilisi dały się sprowokować, co pozwoliło Rosji zająć Abchazję i Osetię Południową, Ukraińcy chcieli za wszelką cenę uniknąć konfrontacji na Krymie.

Później w miastach wschodniej i południowej Ukrainy doszło do starć pomiędzy zwolennikami federalizmu kraju – inspirowanymi przez Moskwę oraz Ukraińcami popierającymi nowy rząd.

To, co jest obecnie pewne za naszą wschodnią granicą to fakt, że 25 maja – w dniu, kiedy w Unii Europejskiej odbędą się wybory do europarlamentu, Ukraińcy wybiorą nowego prezydenta w przedterminowych wyborach. Chęć startowania zgłosiło już 18 kandydatów, wśród nich jest m.in. Julia Tymoszenko, a także oligarcha Petro Poroszenko, na którego swoje poparcie przekazał Witalij Kliczko. Ten ostatni będzie ubiegał się o stanowisko mera Kijowa.

Po odwołaniu w lutym ze stanowiska prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza, na jego miejsce czasowo został powołany Ołeksandr Turczynow. Parlament na nowego premiera wybrał również Arsenija Jaceniuka. Kiedy Majdan zaczął przeradzać się w formalną władzę, a Krym został już zajęty, do niepokojów zaczęło dochodzić już na terytorium samej Ukrainy.

Najbardziej napięta sytuacja jest w dwóch okręgach na wschodzie kraju: donieckim i ługańskim. W tych dwóch regionach, podobnie jak w Charkowie, prorosyjscy separatyści proklamowali powstanie lokalnych republik ludowych.

Jako pierwszy swoją „niepodległość” ogłosił okręg doniecki i charkowski. Po zajęciu tamtejszych budynków władz lokalnych, separatyści odcięli się od nowych władz w Kijowie i ogłosili chęć zorganizowania referendum, w którym mieszkańcy zdecydują o przyszłości regionu – w domyśle o przyłączeniu do Rosji.

W Charkowie służbom podległym władzom w Kijowie udało się odbić siedzibę lokalnego "rządu". Znacznie mocniejszą pozycję mają separatyści w Doniecku, gdzie na 11 maja zaplanowali referendum i wystosowali do Moskwy prośbę o pomoc militarną w ich okręgu.

W Donbasie – uprzemysłowionej części okręgu donieckiego – doszło także do zajęcia siedziby lokalnych władz w Konstantynówce, gdzie agresorzy nie napotkali żadnego oporu.

Dzisiaj prorosyjscy aktywiści ogłosili powstanie kolejnej okręgu niezależnego od Kijowa. W Ługańsku proklamowano założenie Ługańskiej Republiki Ludowej, która jest najbardziej wysuniętym na wschód regionem Ukrainy. Po zajęciu budynków należących do Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU), separatyści zapowiedzieli przeprowadzenie referendum, w którym mieszkańcy opowiedzą na pytanie: "czy popierają akt proklamacji samostanowienia państwowego Ługańskiej Republiki Ludowej".

Gorąco jest również w miejscowości Słowiańsk w okręgu donieckim. Po opanowaniu strategicznych punktów w mieście przez prorosyjskie bojówki, doszło do kontrofensywy ze strony wojsk ukraińskich. Po pierwszym nieudanym odbiciu miasta przez siły rządowe, od piątku przeprowadzany jest drugi atak na pozycje separatystów. Wojska z Kijowa otaczają Słowiańsk, by uniemożliwić dotarcie tam dodatkowych prorosyjskich oddziałów.

Sprawa wydaje się już przegrana z punktu widzenia Ukrainy, ale jej władze nie ustają w szukaniu pomocy na arenie międzynarodowej. Przedstawiciele Kijowa na rozmowach pokojowych w Genewie poruszyli kwestię anulowania przez Rosję dekretu o aneksji Krymu oraz o wykorzystaniu rosyjskiego wojska na terytorium Ukrainy.

W międzyczasie pełniący obowiązki prezydenta Ukrainy Ołeksandr Turczynow podpisał dekret o wyprowadzeniu z okupowanego przez Rosję Krymu ukraińskich jednostek wojskowych oraz ewakuacji członków rodzin żołnierzy.

Chociaż militarnie półwysep jest już pod kontrolą Moskwy, to w kwestii gospodarczej jest w uzależniony od Ukrainy, który dostarcza na Krym prąd i wodę. Obecnie trwa wojna podjazdowa na ograniczanie dostaw – ze strony Rosji gazu i ropy na Ukrainę, a ze strony Kijowa, wody na Krym. W obu przypadkach skonfliktowane strony oskarżają się o niepłacenie za dostawy i wynikające z tego faktu długi.

O swoim losie na Krymie zadecydują również miejscowi Tatarzy – rdzenna ludność tego regionu. W referendum mają oni określić plan działania w obliczu rosyjskiej okupacji Krymu – oświadczył w poniedziałek były przewodniczący Medżlisu (parlamentu) Tatarów krymskich Mustafa Dżemilew.

Dżemilew oświadczył, że jego rodacy uznają dziś władze Ukrainy, jednak dał do zrozumienia, że przede wszystkim liczą na samych siebie. Tatarzy krymscy, którzy stanowią 12-15 proc. ludności dwumilionowego Krymu, nie brali udziału w marcowym referendum na półwyspie, które przeprowadzono pod lufami rosyjskimi karabinów.

Sytuacja na południowym wschodzie Ukrainy jest na tyle skomplikowana i stale zaostrzana przez Moskwę, że trudno o przewidywalny scenariusz. O ile Krymu już raczej Ukraińcy nie odzyskają – który nawiasem mówiąc dostali w prezencie od Chruszczowa pół wieku temu – to walka o okręg ługański i doniecki może przybrać bardziej dramatyczny przebieg.

Z jednej strony zmasowany kontratak ukraińskich sił rządowych mógłbym pociągnąć za sobą odwet Rosji – bez względu na reakcji NATO. A z drugiej utrzymywanie stanu wrzenia na wschodzie i południu Ukrainy skutecznie paraliżowałoby proces demokratyzacji kraju, którego domagali się demonstranci na Majdanie. A to pozwoliłoby Putinowi wpływać na losy Ukrainy rękoma separatystów.

Najgorsze, co obecnie może spotkać Ukraińców, to obojętność ze strony Zachodu. Zarówno jeśli chodzi o przedstawicieli UE, NATO i USA, jak i zwykłych obywateli. Bez odpowiedniego wsparcia, sama Ukraina w dłuższej perspektywie może polec w starciu z Rosją. Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

sobota, 26 kwietnia 2014

Drodzy kierowcy, miasto jest dla wszystkich. Także dla maratończyków

Przy każdej większej imprezie ten sam lament miłośników czterech kółek: że zablokowane drogi, że nigdzie nie mogą się dostać i swobodnie przemieszczać. Miasto jest dla wszystkich: rowerzystów, spacerowiczów oraz biegaczy. Kierowcy utrudniają życie niezmotoryzowanym od poniedziałku do piątku, biegacze jedynie kilka razy do roku.

Żeby była jasność - jestem biegaczem, jeżdżę na rowerze i nie mam samochodu. W niedzielę zadebiutowałem w warszawskim maratonie. Wynik przeciętny - 4:02:36, ale miałem sporo czasu, aby zaobserwować jak potężna impreza biegowa wpływa na życie miasta i jaki stosunek do biegaczy mają kierowcy.

Na ok. 25 km, kiedy na dobrą sprawę zaczyna się właściwa część maratonu, przebiegaliśmy przez jedną z ulic w Wilanowie. Tylko w tej części miasta utworzył się potężny sznur samochodów, chcących skorzystać właśnie z tego odcinka drogi.

Wielu kierowców oczekiwanie w potężnym korku znosiło dzielnie, a nawet nas pozdrawiali machając zza szyby. Jednak części z nich puszczały nerwy i wyżywali się na policjantach, którzy kierowali ruchem drogowym. Jeden z kierowców tak wrzeszczał zza szyby na funkcjonariusza, że aż prosił się o mandat. Czy do tego doszło? Nie wiem, miałem większe zmartwienia – coraz większe zmęczenie.

Osoby, dla których samochód jest głównym środkiem transportu czują się królami szos. Są lepsi niż korzystający z komunikacji miejskiej: plebs, rowerzyści, jednośladowi terroryści i biegacze – jakkolwiek nas nie nazywają. Do tej pory przejawia się to nagminnym poruszaniem się kierowców po buspasach, parkowanie na chodnikach i ścieżkach rowerowych. Coraz częściej dochodzi do tego narzekanie na organizowanie imprez biegowych.

Na dobrą sprawę w Warszawie jest tylko kilka dni, kiedy biegacze rządzą na ulicach. Oprócz dwóch maratonów i jednego półmaratonu (od tego roku będzie drugi - wspominam, żeby nie byłoby, że znów nie wiedzieliście drodzy kierowcy) i Biegnij Warszawo. Są jeszcze pomniejsze biegi, które ograniczają się do parków czy zamykania jednej lub dwóch ulic w poszczególnych dzielnicach. Można też wspomnieć o Biegu Niepodległości, na który zamykana jest al. Jana Pawła II, ale tutaj trasa jest prosta i poza tym odcinkiem, reszta centrum miasta funkcjonuje normalnie.

Kierowcy często podnoszą argument, że biegać należy w lasach, a nie w centrum miasta. Racja, znacznie przyjemniejszy jest ruch na łonie natury, ale łatwiejsze dla biegaczy jest dotarcie na zawody do centrum niż do lasu pod miastem. Poza tym, to są biegu uliczne, nie przełajowe. Na tej samej zasadzie można zasugerować kierowcom, żeby korzystali z innych tras albo obwodnicy – jak już powstanie.

Kiedy pada deszcz to wychodząc z domu zabieramy ze sobą parasol, a kiedy jest maraton, to albo ruszamy z domu wcześniej, albo wcale. Tego jednak kierowcy chyba nie są w stanie zrozumieć. Na spacer nie trzeba jechać samochodem, można rowerem. Jeśli planujecie dłuższy niedzielny wypad, to można wyjechać przed startem maratonu. Można też miło czas spędzić w domu.

Rozumiem, że zdarzają się wypadki losowe i trzeba jakoś omijać trasę maratonu, ale nie wierzę, że ktoś, kto mieszka na co dzień w Warszawie, dopiero w dniu biegu dowiaduje się o jego istnieniu. Chyba, że lubi stać w korkach i po staropolsku ponarzekać, zamiast wyciągnąć jakieś wnioski.

Nie narzekam kiedy w drodze do parku Skaryszewskiego gdzie biegam, muszę postać przed pasami na światłach, bo auta są uprzywilejowane i dla nich zielone świeci się znacznie dłużej. Nie narzekam też kiedy muszę wymijać pieszych, matki z wózkami i emerytów z psami, bo samochód zastawił połowę chodnika. Jestem świadomy co mnie czeka na drodze z domu do parku w środku tygodnia, dlatego też często wybieram różne pory do biegania i mam świadomość po co to robię. Podobnej postawy oczekiwałbym od lamentujących kierowców – jedynie kilka dni w roku.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl