piątek, 28 listopada 2008

Chinese Democracy na rynku!

Wydawało się, że ta płyta już nigdy nie ujrzy światła dziennego. Zauroczony nowymi krążkami Metalliki i AC/DC wydanymi parę tygodni temu, nie spodziewałem się już w tym roku żadnej, ciekawej płyty.

Guns N' Roses, choć to całkowicie inny zespół niż na przełomie lat 80tych i 90tych, nadal budzi wielkie emocje, o czym świadczy fakt, że "Chinese Democracy" została uznana za najbardziej oczekiwany krążek dekady. Ale nie ma co się dziwić, skoro minęło 17 lat (sic!) od wydania poprzedniej, legendarnej płyty Use Your Illusion.

Z czasem w branży muzycznej zaczęto używać terminu "Chinese Democracy", jako rzeczy, która ciągnie się latami bez skutku. Doszło to takiego paradoksu, że amerykańska firma Dr Peppers zadeklarowała, że jeśli do końca 2008 roku płyta ukaże się na rynku, to zafunduje każdemu Amerykaninowi puszkę swojego napoju za darmo... Do niedawna żartowano, że prędzej w Chinach nastanie demokracja niż ukaże się płyta o tej nazwie pod szyldem Gunsów. Pomimo tego po czternastu latach od rozpoczęcia pracy nad albumem, 21 listopada ukazał się nowy krążek Guns N'Roses - "Chinese Democracy".

Choć muzycznie niewiele ona ma wspólnego ze starym brzmieniem Gunsów, płyta ta jednak może zyskać wielu fanów. Oczywiście to już nie ta sama energia co na "Appetite For Destruction" i nie te same oryginalne kompozycje co na "Use Your Illusion", ale mimo to "Chinese Democracy", to kawałek dobrego, rockowego grania. Wprawdzie mamy tu domieszki elektro-rocka i nu-metalu, a głos Axla też nie jest już taki jak kiedyś, ale czuję w kościach, że album odniesie spory sukces.

Moim skromnym zdaniem, utwory, które są nie tylko godne przesłuchania, to tytułowa "Chinese Democracy", świetna ballada "This I love", znajomo brzmiące "I.R.S" czy "Street Of Dreams". W kawałku "Madagascar" czeka miła niespodzianka i skojarzenia z jednym starym utowrem Gunsów.

Kluczowe pytanie dla fanów brzmi - czy warto było mierzyć się z własną legendą i wydawać ten krążek? Czy nie lepiej byłoby pozostawić "Chinese Democracy" jak muzyczną anegdotę? I zapamiętać Guns N' Roses jako dynamiczny rockowy zespół oraz twórcę poruszających ballad? Kwestię tę pozostawiam do rozważenia, oczywiście w czasie słuchania nowego albumu.

poniedziałek, 24 listopada 2008

45-ta rocznica zabójstwa Johna Kennedy'ego

Przedwczoraj minęła 45-ta rocznica zabójstwa 35-tego prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Mimo to próżno dziś szukać jakiś informacji na ten temat (rocznicy, a nie samego zabójstwa), co jest niezmiernie przygnębiające. Oczywiście na stronach portali amerykańskich czy w zagranicznej prasie, coś się pewnie pojawi, choć i tak niewiele, ale u nas już zdecydowanie nie.

Zresztą skąd moje zdziwienie skoro gdyby zapytać licealistów o to, kim był JFK, większość pewnie nie znałaby odpowiedzi. Tak to już bywa gdy na lekcjach historii, wszystko co działo się po II wojnie światowej jest umiejętnie opuszczane gdyż brakuje czasu na zrealizowanie materiału... Taka mała dygresja na początek.

O Kennedym było ostatnio trochę głośniej, gdyż często zestawiano go z prezydentem-elektem Barackiem Obamą. Ta sama świeżość, młodość, to samo ucieleśnienie zmian. W latach 60-tych Kennedy, podobnie jak dziś Obama, był przez wielu albo kochany albo nienawidzony. Jack był katolikiem, Barack jest czarny (to uproszczenie, bo w rzeczywistości jest mulatem, jego matka była biała). Dlatego też Kennedy miał niesamowite utrudnienia na drodze do Białego Domu. Był on przeciwnikiem segregacji rasowej, co na południu USA przysporzyło mu rzeszę krytyków, a nawet wrogów, którzy nieraz grozili mu śmiercią - podobnie zresztą jak w przypadku Baracka Obamy.

John F. Kennedy zginął 22 listopada 1963 r. w godzinach wczesno popołudniowych. Do dziś jego śmierć budzi kontrowersje wśród historyków i pasjonatów polityki amerykańskiej. Według oficjalnej wersji, powielanej w szkołach, za winnego śmierci prezydenta uznaje się Lee Harley’a Oswalda, pracownika składnicy książek z której miał paść strzał/strzały. Mimo to, w tej sprawie jest mnóstwo nie tylko znaków zapytania, ale i przekłamań (zawartych w raporcie komisji Warrena, która wyjaśniała okoliczności zabójstwa JFK). Nie będę tu wymieniał wszystkich nieścisłości, bo to materiał na książkę, ale kilka podstawowych, ciekawych faktów powinno dać do zrozumienia, że do dziś nie znamy prawdy i Oswald niekoniecznie musiał być zamieszany w tą aferę.

Po pierwsze Lee. H. Oswald był idealnym „kandydatem na kozła ofiarnego”. Był zdeklarowanym marksistą, mieszkał przez kilka lat w ZSRR, co w ówczesnych czasach w Stanach było odbierane niemalże jak herezja w średniowieczu. Po drugie raporty z wojska, tak samo jak relacje jego współkompanów, wskazują, że był przeciętym strzelcem. Dlatego trudno uwierzyć w to, żeby marny strzelec z wadliwej, starej broni Manllicher Carcano Model 91/38, której Oswald był właścicielem, oddał trzy celne strzały w czasie ok. 6 sekund do ruchomego celu z kilkuset metrów. Na dodatek cel zasłaniały mu drzewa i po każdym strzale musiał ręcznie przeładować broń. Gdy w czasie badań historyków wynajęto strzelców wyborowych do odtworzenia strzałów jakie miał oddać Oswald z szóstego piętra składnicy książek w Dallas, żadnemu z nich nie udała się ta sztuka. Nie dość, że wymagało to niesamowitej precyzji, to niemożliwe jest oddanie trzech strzałów plus dwa przeładowania w ciągu 6 sekund. Tym bardziej trudno uznać to za możliwe, gdyż świadkowie oglądający przejazd prezydenta ulicami miasta, słyszeli strzały z trzech różnych miejsc. Ponadto kilka sekund po oddaniu strzałów do budynku w którym pracował Oswald wbiegł policjant i mijając „zabójcę prezydenta” udał się od razu na szóste piętro. Skąd tak szybko wzięła się policja? Przecież świadkowie słyszeli strzały z innych miejsc niż składnica książek. Dlaczego zatem funkcjonariusz udał się do tego konkretnego budynku i aż akurat na 6-ste piętro?

Oswald został zatrzymany później, gdy rzekomo postrzelił policjanta. W jaki sposób został uznany później za zabójcę Kennedy’ego? Oto jest kluczowe pytanie. Ale fakt, że pracował w składnicy książek i był zdeklarowanym komunistą, wystarczyło aby skazać go w oczach opinii publicznej.

Ciekawym, jednym z wielu, aspektem jest także czas o którym policja poinformowała o zdarzeniu jakie miało miejsce w Dallas. Otóż była to godzina 12.25, czyli na pięć minut przed przejazdem prezydenckiej kolumny samochodów obok składnicy książek. Czyli inny słowy policja poinformowała o czymś, co dopiero miało się wydarzyć. Różnica w czasie wzięła się stąd, że orszak prezydencki miał 5 minut spóźnienia, wynikający z ze zmiany trasy przejazdu (także bardzo interesujące, zmiana w ostatniej chwilii z zaplanowanej i sprawdzonej trasy na inną). Zastanawiające jest także to, że komendant policji w Dallas, jadący w pierwszym samochodzie w kolumnie prezydenckiej, nie dość, że wyprzedził fakty o pięć minut, to twierdził później, iż będąc ok. pół kilometra od składnicy książek, słyszał dokładnie skąd padły strzały – wypowiedź dla New York Timesa z 23 listopada 1963 r. Problem w tym, że wówczas jego samochód znajdował się pod wiaduktem, na którym jeżdżą pociągi, a wokół przejazd prezydenta obserwowały tłumy.

Tego typu nieścisłości jest mnóstwo w sprawie zabójstwa Johna Kennedy’ego. Niestety upływ czas i utrwalanie przekonania, że Oswald dokonał tego w pojedynkę, jak doniosła komisja Warrena, powoduje, że być może nigdy nie dowiemy się, nie tylko kto strzelał, ale co najważniejsze, kto zlecił zabójstwo jednego z najwybitniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Żarty i rasizm

"Dlaczego Barack Obama ma polskie korzenie? Bo jego dziadek zjadł polskiego misjonarza w Afryce". Oto żart, który rzekomo odpowiada na lewo i prawo szef MSZ Radek Sikorski. Dlaczego rzekomo? Bo nikt nie ma na to dowodów. Europoseł Ryszard Czarnecki, obecnie PiS wcześniej Samoobrona, na swoim blogu twierdzi, że słyszał z pewnych kręgów, że to właśnie minister spraw zagranicznych rozsiewa owy dowcip (ten sam poseł z równą żarliwoscią opowiadał kiedyś w programie "Co z tą Polską", że Ronald Reagan po pierwszej kadencji miał mniejsze poparcie niż Bush jr rok temu... Zapomniał chyba, że Reagan kolejne wybory wygrał w 49 stanach na 50 - taka mała dygresja). Ostatnio w radiu ZET Wojciech Olejniczak z SLD przyznał, że zna ten kawał i jest on śmieszny. Jak się okazało w czasie audycji, znają go wszyscy zaproszeni do radia politycy - Gosiewski, Chlebowski, Waszczykowski (też ponoć od Sikorskiego go usłyszał, ale trudno wierzyć komuś kto wyleciał z MSZ za niesubordynację), i jeszcze jakiś poseł PSL, nie pamiętam już nazwiska.

Abstrahując już od tego czy jest to śmieszny kawał czy nie, mnie osobiście nie śmieszy, nie widzę w nim rasizmu. Co chwilę słyszy się dowcipy i blondynkach, Żydach, Niemcach, Ruskach, Jasiu itp. Czy to też szowinizm? Myślę, że odpowiadanie takich kawałów to element wolności słowa. Kiedyś było to zakazne, ale na szczęście mamy inne, lepsze czasy.

Posłowie PiSu są bardzo oburzeni tym kawałem, który jest dla nich wyrazem skrajnego rasizmu i żądają od władz PO i samego premiera, aby zajął się tą sprawą. Nie trzeba być tak inteligentym jak posłowie Prawa i Sprawiedliwości, aby zauważyć, że jest to idiotyczna odpowiedź na skandal wokół słów posła Górskiego (PiS), który z trybuny sejmowej powiedział, że "Obama to czarny mesjasz lewicy" i "to koniec cywilizacji białego człowieka". Pan Gosiewski nieumiejętnie przekonywał w radiu ZET, że owy kawał o misjonarzu to rasizm, a oratorium posła Górskiego w Sejmie to "niefortunna wypowiedź"...

Dla mnie wyglądało to jak wypowiedź na zjeździe Ku-Klux-Klanu. Tymczasem zamiast wyciągnąć konsekwencje wobec posła Górskiego, odbija się piłeczkę do Platformy i robi pseudoaferę z kawału, który wszyscy już w Polsce znają. Szkoda, że pan Gosiewski i PiS tak alergicznie nie zareagował na ostatnie ulotki Małego Gościa Niedzielnego, gdzie w duchu katolicyzmu przekonywano dzieci, że modlitwa rozjaśnia twraz murzyńskich dzieci...

piątek, 14 listopada 2008

Yes, we did

Jeden z dziennikarzy opisujących politykę amerykańską, a w szczególności ostatnie wybory, stwierdził, że nie będzie już drugiej tak porywającej, tak niesamowitej, tak przełomowej kampanii prezydenckiej w USA. Dość odważna teza. Możliwe, że prawdziwa. Jak to się właściwie stało, że wyborami w Ameryce od niemal dwóch lat interesowało się tyle osób na całym świecie?

Przede wszystkim, chcąc nie chcąc, prezydent Stanów Zjednoczonych, biały, czarny, mężczyzna czy kobieta, jest uznawany za przywódcę świata. Nawet, gdy jego kraj przeżywa ogromny kryzys. Nie tylko finansowy. Gdy uwikłany jest w dwie wyniszczające wojny na drugim krańcu ziemii, które obie są już w sferze symbolicznej porażkami, a jedna w sferze faktów. Po drugie wiele osób, czy to w USA, czy w Europie ma serdecznie dość George'a Busha. Jego samego i jego polityki. Od czasów Nixona nikogo Amerykanie i reszta świata "nie kochała" tak bardzo jak kowboja z Teksasu.

Mówi się, że żaden republikanin nie miał szans z Barackiem Obamą. Nie dlatego, że jest on niepokonany, tylko, że oni z góry są skazani na porażkę. Republikanin równa się człowiek Busha. McCain i jego sztab świetnie sobie z tego zdawali sprawę, ale Omaby również. Dlatego ciągle wytykano senatorowi z Arizony, że będzie kontynuował politykę obecnego prezydenta (co po części jest oczywiste, bo McCain był przeciwny wycofaniu wojsk z Iraku), albo że go wcześniej popierał, co nie do końca jest prawdą. Tak czy owak, sztab republikanów walczył z tym jak mógł. Lecz oderwanie od siebie łatki - kumpel Busha, to jedno, a przekonanie wyborców, że jest się lepszym od kontrkandydata, to drugie. Do tego zdaje się McCain potrzebował charyzmatycznego kandydata na wiceprezydenta. Dlatego też Sarah Palin, gubernator z Alaski, polityk całkowicie do niedawna nieznany, do tego kobieta, co miało pokazać McCaina jako człowieka otwartego i niezbyt republikańskiego, miała sprawdzić się w tej roli. Założenie dobre, ale wykonanie już znacznie gorsze. Gdyby ktoś wcześniej dokładnie sprawdził kandydaturę na kandydata gubernator Palin, może McCain mógłby zyskać na tym polu.

Był to początek września. Poparcie dla McCaina rosło, zrównał się nawet w sondażach z Barackiem Obamą. Sarah Palin była gwiazdą, pokazywano ją w telewizji często i chętnie. Zaskoczenie było spore, ale oto właśnie chodziło. Palin, mama pięciorga dzieci, miłośniczka polowań, miała być zasłoną dymną przed tematami, które pogrążały republikanów. Niestety, gdy dziennikarze zaczęli "prześwietlać" kandydata na vp (vicepresident) republikanów, okazało się, że Palin nie bardzo ma pojęcie o polityce zagranicznej. Z czasem okazała się świetnym materiałem dla satyryków amerykańskich. I tak czar pani gubernator prysł niczym bańka mydlana.

Do tego doszły słynne już słowa samego Johna McCaina o "solidnych podstawach amerykańskiej gospodarki" w momencie, gdy bankrutował bank Lehman Brothers. Fakt, że owe podstawy były wówczas solidne, ale zabrzmiało to jakby McCain był oderwany od rzeczywistości i nie wiedział co się dzieje w amerykańskiej sektorze finansowym. W sferze symbolicznym miało to jeszcze większy wydzwięk. Od tego czasu przewaga Obamy rosła, a rozwój kryzsu tylko pogłębiał ten proces. Już nie Irak, nie reforma służby zdrowia czy podatki miały kluczowe znaczenie w kampanii. Od tego czasu liczyło się to, co dzieje się z gospodarką, a z perspektywy zwykłego Amerykanina, co stanie się z jego domem na kredyt, z jego emeryturą, z jego oszczędnościami.

McCain do tego stopnia pogubił się w tym wszystkim, że zawiesił kampanię aby skupić się na rozwiązywaniu kłopotów związanych z narastającym kryzysem. Bardzo szlachetne i ryzykowne zarazem. Jednak wyborcy odebrali to jak ucieczkę przed problemem. Innymi słowy, czy McCain by przerwał kampanię czy nie kryzys i tak będzie trwał. Sztab senatora zrozumiał swój błąd i powrócili do walki.

Ostatnią szansą dla republikanów były trzy debaty prezydenckie i jedna wiceprezydencka. Udało mi się obejrzeć na żywo dwie z nich. Muszę przyznać, że były na dobrym poziomie merytorycznym, kandydaci nie punktowali się nawzajem i nie odstawali od tego, co pokazywali wcześniej. A to wszystko wpływało na niekorzyść McCain. Dlatego też Obama został uznany zwycięzcą każdej z debat. Wygrał, bo senator z Arizony nie zmienił satus quo. Podobnie Sarah Palin w starciu z Johnem Bidenem. Tutaj spodziewano się kompromitacji gubernator Alaski, lecz wypadała ona całkiem przyzwoicie. Ale przyzwoicie to za mało, gdy jest się w defensywie.

Od tego czasu były już tylko szarpane próby pozyskiwania poparcia przez republikanów. Lecz ani Joe hydraulik (zwykły wyborca, który kiedyś wytknął Obamie niekonsekwencję w zapowiedziach podatkowych), ani "skandal" z ciocią senatora z Illinois, która przebywała w USA nielegalnie przez jakiś czas, nie miały już większoego znaczenia. Od czasu, gdy sztab demokraty opublikował świetny półgodzinny klip z Barackiem Obamą w roli głównej oczywiście, było jasne, kto wygra te wybory.

Ktoś kiedyś powiedział, że wybory w USA są zbędne, bo przeważnie i tak wygrywa ten kandydat, który zbierze najwięcej funduszy na prowadzenie kampanii. Tym razem się to sprawdziło, ale nie tylko pieniądze uczyniły Obamę 44tym prezydentem USA. To także, a może przede wszystkim siła internetu. Teraz już żaden kandydat, w jakichkolwiek wyborach, w dowolnym kraju nie będzie mógł zlekceważyć tego medium. Jasne, że jest sporo miejsc, gdzie TV póki co ma niezagrożoną pozycję, ale zobaczymy na jak długo.