wtorek, 23 października 2012

Bieńkowska: Wolę Gilmoura niż Watersa

Instynktownie czuję, że chyba lepiej porozumielibyśmy się z Gilmourem muzycznie... Ale gdyby zadzwonił Waters i powiedział "dziewczyna, która śpiewała "Great gig in the sky" dała plamę, Ola przyjedź i zaśpiewaj" to odpowiedziałabym, wiesz co Roger – czemu nie - opowiada Ola Bieńkowska, artystka, którą śpiewa solo w jednym z największych utworów Pink Floyd.

Jako pierwsza Polska skończyłaś prestiżową szkołę artystyczną w Londynie im. Paula McCartny’eya, , jednak nad Wisłą Twoje nazwisko nie jest znane? Oczywiście, cieszyłabym się gdyby moje nazwisko było znane, ale z właściwych powodów. Pewna doza PR-u jest każdemu publicznie występującemu artyście potrzebna. To, czy się pojawię w tym czy w innym piśmie nie spędza mi jednak snu z powiek. Jestem osoba prywatną i wolałabym, aby pisano o tym co nowego wydałam, co nowego stworzyłam. Przede wszystkim zależy mi na tym, aby na moje koncerty przychodzili ludzie, którzy chcą słuchać mojej muzyki, a publiczność kupowała płyty, żebym mogła tworzyć dalej z fajnymi, kreatywnymi ludźmi.

Sława nie jest dla Ciebie celem? Absolutnie nie. Jeżeli stanie się znaną osobą miało by być „skutkiem ubocznym” muzyki, wypadkową mojej pracy zawodowej, to proszę bardzo. Ale popularność w żadnym wypadku nie jest dla mnie celem samym w sobie.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z Brit Floyd, a wcześnie z The Australian Pink Floyd Show? Poleciałam na casting, zaśpiewałam i dostałam pracę. Myślałam, że skończy się na jednej trasie, może na dwóch, ale z czasem kontrakty zaczęły się odnawiać. W ten sposób pracuję tu już siedem lat. Przejście z Australian Pink Floyd do Brit Floyd nastąpiło bardzo płynnie, ponieważ w pierwszym zespole nastąpił rozłam pomiędzy australijskimi muzykami a ich brytyjskimi zastępcami, którzy razem z szefem muzycznym Damianem Darlingtonem oraz chórzystkami stworzyli Brit Floyd. Zatem nic się dla mnie nie zmieniło, ponieważ nadal pracuję z tymi samymi ludźmi. Nawet management i większość obsługi technicznej pozostała ta sama.

Zaczynasz nowy etap w życiu artystki – kariera solowa. To prawda. Powoli, pełna optymizmu szukam swojego miejsca. Myślę, że na tym etapie jest dobrze. Podam Ci przykład. Grałam ostatnio w małym klubie, na koncert przyszło 150 osób. Grało mi się świetnie w towarzystwie moich wybitnych kolegów - Krzysztofa Herdzina i Jacka Królika. Myślę, że podobaliśmy się widzom. Po występie sprzedałam 20 swoich płyt, przez godzinę rozmawiałam prawie ze wszystkimi gośćmi – o muzyce, o koncertach, o życiu. Był to cudowny wieczór, a niedługo szykują się kolejne. Jeśli tak będzie wyglądała moja praca, a przy okazji będę mogła utrzymać z tego muzyków i siebie, to na tym etapie kariery solowej w zupełności mi to wystarcza. Oczywiście, za kilka miesięcy, co innego może być dla mnie miernikiem sukcesu. Myślę, że na wszystko przyjdzie czas. Lubię wyznaczać sobie cele i je realizować, ale przede wszystkim chciałabym zachować ogromną przyjemność jaką mam z muzykowania. To jest mój absolutny priorytet.

Masz w planach trasę jako artystka solowa? Na razie robię tyle, ile mogę, będąc zakontraktowana z Floydami. Zaczynam teraz trasę po USA i Europie, która skończy się dopiero przed Bożym Narodzeniem. Na jesień udało mi się zatem zaplanować zaledwie kilka własnych koncertów w Polsce, które zagram w przerwach w trasie. W listopadzie wystąpię w klubie Absurd 228 w Warszawie, a w grudniu w Barometrze w Warszawie.

Kim jesteś prywatnie? Co robisz poza śpiewaniem? Często jestem pytana o hobby. Tak się składa, że zawsze moim hobby była muzyka. Staram się przekuć moje hobby w zawód, w sposób na życie.

Przez ostatnie parę lat można zdefiniować mnie jako tułacza podróżnika, muzyka sesyjnego. W tej chwili czuję się jakbym miała życie A i życie B. W życiu A mieszkam w Warszawie, w domu, blisko rodziny i przyjaciół. Zawodowo do tej pory byłam tu muzykiem sesyjnym z tendencją do bycia artystką solową. Teraz stawiam głównie na własne dokonania, chociaż nie zamykam się przed innymi propozycjami. Po latach „tułaczki” po świecie, moja rzeczywistość warszawska znowu zaczyna dominować. Poruszam się w niej coraz pewniej, kształtuję ją i na szczęście coraz rzadziej bywam gościem we własnym domu.

Przesłuchaj nowego singla "Twisted" Oli Bieńkowskiej. Kliknij tutaj! Mam jeszcze życie B, które jest całkiem odmienne – jestem solistką odnoszącego sukcesy tribute show. Mój czas jest organizowany przez kogoś innego, i oprócz tego, że wychodzę i śpiewam codziennie wieczorem, nie mam na wiele rzeczy wpływu... Za to dane mi było zobaczyć kawał świata, poznać mnóstwo ciekawych ludzi, śpiewać dla setek tysięcy osób z różnych krajów, co jest niesamowitą sprawą.

Czy po tylu latach koncertowania na świecie, nie czujesz się obco w Polsce, w Warszawie? Żartujesz? Absolutnie nie. Uważam się za szczęściarę, bo mam pracę, która pozwala mi podróżować w egzotyczne miejsca, ale nigdy nie chciałbym mieszkać gdzieś indziej niż w Warszawie. To jest mój dom i zawsze nim będzie.

Co sądzisz o polskim rynku muzycznym. Jak to wygląda z Twojej perspektywy – osoby, która koncertowała po całym świecie? Zadałeś mi bardzo trudne pytanie, a ja nie mam na niej prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że rynek muzyczny w Polsce bardzo się rozwija i dywersyfikuje. Z jednej strony mamy niezależne wytwórnie, kolektywy muzyków, którzy wzajemnie się wspierają i tworzą zupełnie nowe środowisko. Jednocześnie piszą muzykę, która nie jest wcale prosta, ani przeznaczona dla wszystkich. Z drugiej strony mamy rzeczy czysto popowe, masowe, pisane z myślą o szerokim kręgu odbiorców. To wszystko jest dobrym sygnałem, oznacza bowiem, że rynek się rozwija. Robi się niejednolity, czyli normalny, bo na całym świecie też tak to wygląda. Co nie znaczy, że patrzymy na idealny obrazek. Życzyłabym sobie, żeby dla wszystkich było na tym rynku miejsce. Żeby każdy artysta miał szansę znaleźć swoją publiczność.

Jesteś emocjonalnie związana z muzyką Pink Floyd? Szczerze mówiąc, na początku nie byłam fanką muzyki Pink Floyd, ale teraz patrzę na to inaczej. Hard-core’owym fanom Floydów trudno jest czasem zrozumieć, że tak naprawdę pojawiłam się na castingu, bo jako młody muzyk szukałam pracy. Wiedziałam, że mogę coś wnieść do projektu i myślę, że początkowy brak „miłości” do muzyki Floydów absolutnie nie przekładał się na jakość wykonywania ich utworów. Nie oznacza to również, że nie podchodzę do ich muzyki z szacunkiem. Siedem lat „zanurzenia” w tej muzyce spowodowało, że ma ona dla mnie wymiar sentymentalny i emocjonalny. Pewne utwory bardzo polubiłam, choć dopiero po czasie.

Jak długo chcesz jeszcze występować pod szyldem Brit Floyd? To delikatna kwestia. Dopóki nie rozkręcę swojego solowego projektu na tyle, aby móc zapewnić sobie i swoim muzykom bezpieczeństwa, trudno będzie mi zrezygnować z czegoś, co bardzo lubię robić i co dla muzyka sesyjnego jest źródłem utrzymania. Jednak ponad siedem lat w trasie, to bardzo długo. Praca w Brit Floyd jest bardzo specyficzna - szalenie powtarzalna, w towarzystwie tych samych osób, z którymi przebywasz non-stop, również poza sceną... Nie wyobrażam sobie, by robić to przez całe życie. Także pomimo wielkiej frajdy z bycia częścią tego projektu, moment kiedy skończę moją przygodę z Brit Floyd jest bliżej niż dalej.

Nie irytuje Cię "The great gig In the sky", w którym wykonujesz solo? (śmiech) To wspaniały utwór i mam do niego ogromny szacunek. Poza tym jestem świadoma, że na każdy koncert przychodzi wiele osób, które wydały swoje ciężko zarobione pieniądze, żeby usłyszeć możliwie jak najlepsze wykonanie Giga… Niezależnie od tego jaki mam dzień, mój obowiązek to skupić się przed wejściem na scenę i wykonać ten utwór najpiękniej jak potrafię.

Na co dzień słuchasz muzyki Pink Floyd? Moi koledzy z zespołu potrafią zejść ze sceny i puścić cały koncert Live at Pompei. Ja wolę się relaksować przy innej muzyce.

Przez siedem lat Twojej współpracy z TAPS i Brit Floyd była propozycja zagrania z któryś z członków z oryginalnego składu Pink Floyd? Wiem, że były jakieś negocjacje. Chłopcy grali zresztą razem z okazji 50 urodzin Gilmoura, kiedy to urządzili sobie jam session z orginalnymi członkami zespołu. Słyszałam też, że Roger Waters był na widowni podczas naszego koncertu. Ale osobiście nie miałam styczności z żadnym z byłych członków Pink Floyd.

Gdybyś miała wybrać, z kim na jeden scenie wolałabyś się znaleźć? Z Gilmour’em czy Watersem? Chyba z Davidem Gilmourem. Instynktownie czuję, że chyba lepiej porozumielibyśmy się muzycznie.. Co nie znaczy, że jakby zadzwonił Waters i powiedział, wiesz co, dziewczyna, która śpiewał Great gig In the sky dała plamę. Ola przyjedź i zaśpiewaj. To odpowiedziałabym, wiesz co…

…wolę Davida. (śmiech) Odpowiedziałabym, wiesz, co Roger – czemu nie.

Rozmawiał Łukasz Trybulski

Wywiad został pierwotnie opublikowany w serwisie warszawa.naszemiasto.pl i na łamach Naszego Miasta.

Czerkawski: Kiedy mnie zszywali, myślałem, że to już koniec

Kariera zawodowca to krew, pot i łzy. Trzeba być twardzielem i walczyć o przetrwanie – powiedział nam Mariusz Czerkawski, polski hokeista wszech czasów, który właśnie wydał książkę „Życie na lodzie”.

Miał Pan 15 lat. Pana kariera tak naprawdę jeszcze się nie zaczęła. Tymczasem mało brakowało, a zakończyłaby się Pana przygoda ze sportem. Rzeczywiście, przytrafiła mi się wtedy paskudna kontuzja kolana. Było to tuż przed wyjazdem reprezentacji do Danii. Dla młodego człowieka to był dramat. Na szczęście dzięki zawziętości i determinacji mojego taty jakoś się pozbierałem. Do Danii nie pojechałem, ale uratowałem kolano i wróciłem do treningów.

Ta kontuzja to był chyba tylko wstęp do tego, co działo się w życiu dorosłego hokeisty? Hokej to bardzo kontaktowa gra. A kontuzje to codzienność. Przez następne kilkanaście lat jeszcze wiele razy poczułem, co to krew, pot i łzy. Dobrym przykładem jest sytuacja, którą opisałem w książce. Mecz NHL. Jeden z wielu. Ostre starcie, czuję ból. Pierwsza myśl: koniec. Wzięli mnie do szatni, położyli na ławce do masażu i zaczęli zszywać. Myślałem, że jest po meczu, jakiś szpital czy coś. A tu nic, zszyli mnie i powiedzieli, że mogę wracać na lód. Dograłem mecz do końca.

Przeczytaj też recenzję nowej książki Mariusz Czerkawskiego "Życie na lodzie"

Zanim jednak zagrał Pan w najlepszej lidze świata, trzeba było jakoś zabłysnąć w Europie. Po raz pierwszy udało się to chyba podczas spotkania Polska – Niemcy na młodzieżowych ME w 1989 roku w Szwecji? Strzeliłem wtedy sześć bramek. Taki wyczyn nie przechodzi bez echa. Wtedy zauważono mnie w Europie. To jednak był dopiero początek drogi, która zaprowadziła mnie za ocean.

Szybko jako nastolatek zdecydował się Pan na wyjazd do Szwecji. Musiał być Pan bardzo zdeterminowany? Taką drogę wybrałem jako dzieciak. Kiedy w wieku 10–11 lat przychodził wybór, czy jechać na zgrupowanie piłkarskie, czy hokejowe, to w głębi serca czułem i wiedziałem, że ciągnie mnie do hokeja. To był intensywny czas. W czasie kiedy koledzy siedzą w szkole, ty przebywasz na zgrupowaniu. Potem nadrabiasz zaległości. Przecież nikt w wieku 11 lat nie ma pewności, że zostanie gwiazdą. Miałem na szczęście kumpla, który przynosił mi zeszyty i moja mama je przepisywała. Potem ja to czytałem, a na wyjazdy próbowałem brać książki. Siedziałem po godzinach i nadrabiałem zaległości. Wtedy nikt jeszcze nie słyszał o internecie. To była ciężka robota.

Po wyjeździe do Szwecja Pańska kariera nabrała tempa. W końcu przyszła wymarzona oferta z NHL. Kiedy jednak wylądował Pan za oceanem, znowu przyszły ciężkie chwile. Testy w Bostonie czy mecz kontrolny z Nowym Jorkiem to były momenty, w których trzeba było się pokazać od najlepszej strony. Trzeba się wówczas postarać z całych sił, tak jak w piosence Eminema – wychodzi się na scenę i ma swoje pięć minut. Nieważne, co robię poza sceną, liczy się to, co dzieje się na scenie. Najgorsze momenty były wtedy, kiedy nie grałem. Na początku mojej przygody w New York Islanders nie mogłem się dogadać z trenerem i zostałem odesłany do drużyny farmerskiej Montreal Canadiens. Na szczęście podniosłem się. Kilka miesięcy później, kiedy wróciłem do Nowego Jorku, zostałem królem strzelców. Dlatego w sporcie ważne jest, aby się nie załamywać i nie poddawać.

Przez wiele lat kibice w Polsce emocjonowali się Pańskimi występami wśród elity hokeistów. W końcu jednak i Pańska kariera musiała dobiec końca. Jak długo rozważał Pan zakończenie kariery? Ile trwał ten proces u Mariusza Czerkawskiego? Tak, dobrze pan to ujął. To był proces, który trwał kilka lat. Jak kończyłem grę w NHL w 2006 r., to właśnie zacząłem się zastanawiać nad zakończeniem kariery. Potem grałem w Szwajcarii. Planowałem rok, a wyszły dwa lata. Ostatni profesjonalny mecz zagrałem w barwach GKS Tychy. Zaczynałem karierę w tej drużynie i w niej zagrałem ostatnie spotkanie. To było fajne podsumowanie i zakończenie mojej kariery.

Czy interesuje Pana posada szkoleniowca? Nie do końca na poważnie. Na razie mam 40 lat, nie wiadomo, jak się los potoczy. Na razie nie mam na to natchnienia. Nie powinno się tego robić tylko dla pobierania wypłaty.

O czym marzy Mariusz Czerkawski? Marzę o tym, aby polski hokej wrócił na igrzyska olimpijskie. Żeby nasza reprezentacja wróciła na poziom, na którym chcielibyśmy ją widzieć, czyli do pierwszej dziesiątki na świecie. Przecież to nie jest tak, że nie ma u nas utalentowanych zawodników. Zdolnej młodzieży jest sporo, musi mieć jednak warunki do uprawiania tego sportu. Potem trzeba powoli wracać do elity. Zagrać na mistrzostwach w grupie A. To będzie trudny proces, ale wydaje mi się, że możliwy do przeprowadzenia.

Jak wygląda życie wielkiego sportowca po zakończeniu kariery zawodowej? Wszystko zależy od tego, co chce się robić. Można zostać menedżerem, trenerem, założyć własny biznes. Ja dzielę to wszystko po części. Założyłem stowarzyszenie, które wspiera młodzież w aktywizacji sportowej, szczególnie w sportach zimowych. I dużo gram w golfa. Wciąż staram się być aktywny. Nie narzekam na nudę.

Gra Pan także w wolnym czasie w piłkę nożną. Jakie to uczucie być pierwszym Polakiem, który strzela bramkę na Stadionie Narodowym w Warszawie (w meczu reprezentacji artystów Polski i Ukrainy)? To było wielkie szczęście. Po tym meczu dostałem mnóstwo SMS-ów i telefonów. Nie miałem tylu gratulacji nawet po meczu gwiazd w NHL.

Od jakiego czasu myślał Pan o książce opisującej życie Mariusza Czerkawskiego? Już dziesięć lat temu w Nowym Jorku namawiano mnie na książkę, ale uważałem, że to zdecydowanie za wcześnie. Znam się z autorem Wojtkiem Zawiołą od lat, stoi za nim dobre wydawnictwo i uznałem, że teraz jest na to dobry czas.

Rozmawiał Łukasz Trybulski

Wywiad został pierwotnie opublikowany w serwisie warszawa.naszemiasto.pl i na łamach Naszego Miasta.