niedziela, 18 maja 2014

Kim są najemnicy? "Lojalni, świetnie wyszkoleni i do wynajęcia za ok. 500 dol. dziennie"

W mediach coraz częściej pojawiają się doniesienia, że na Ukrainie po stronie rządowej walczą "żołnierze do wynajęcia". Wystarczy im odpowiednio zapłacić. – To żadne zaskoczenie. Brakuje im wystarczających sił – przekonują specjaliści. Kim są i kto ich opłaca? O najemnikach, także polskich, oraz ich znaczeniu, rozmawiamy z przedstawicielami polskiej armii i byłymi żołnierzami jednostki specjalnej GROM.

Niemiecki tabloid „Bild am Sonntag”, powołując się na źródła w niemieckim wywiadzie, poinformował, że na wschodzie Ukrainy po stronie Kijowa walczy kilkuset najemników z prywatnej firmy Greystone. Chociaż ona oficjalnie temu zaprzeczyła, to niewykluczone, że w tym konflikcie po obu stronach działają żołnierze na kontraktach, czyli najzwyklejsi najemnicy.

Eksperci podkreślają, że ten biznes nie potrzebuje rozgłosu do dobrego prosperowania. – To świetnie wyszkoleni żołnierze z jednostek specjalnych. Jeśli podejmują się zdania, to można na nich liczyć – przekonuje gen. Gromosław Czempiński, który brał udział w słynnej operacji „Samum” w Iraku.

Zawód ten należy do najstarszych na świecie. Odkąd ludzie zaczęli ze sobą walczyć, pojawiła się potrzeba wynajmowania wojskowych do własnych celów. Robiły to państwa, władcy, firmy, a nawet osoby prywatne.

Dawniej nazywano ich żołnierzami korony lub kondotierami (wł. condottiere). W średniowieczu tym mianem określano osoby, które gromadziły ochotników chcących wzbogacić się na wojnie. Nie kierowali się oni idealizmem, a jednie potrzebą zarobienia. Od czasu Aleksandra Wielkiego do współczesnych konfliktów, najemnicy byli w różnym stopniu zaangażowani w większość konfliktów na świecie.

Wpatrzony w sytuację na Ukrainę świat słyszał już o tzw. „zielonych ludzikach”, którzy w nieoznaczonych mundurach dokonali aneksji Krymu. Ich uzbrojenie, sprzęt i język zdradzały, że są Rosjanami. Teraz pojawiają się przypuszczenia, że podobne formacje występują po stronie Ukrainy.

– To może być prawda, ale nie mamy na to dowodów – podkreśla ppłk. Jarosław Garstka, były zastępca dowódcy GROM. I dodaje – Trzeba pamiętać, że nawet jeśli są wynajęci przez zachodnią firmę, to mogą dla niej pracować również Ukraińcy, a nie tylko Amerykanie. A co z Polakami? Generał Czempiński wyjaśnia, że największy pracodawca na rynku najemników, dawny Blackwater, zatrudnia również Polaków, więc teoretycznie mogą oni brać udział w działaniach zbrojnych na Ukrainie.

Nasi rozmówcy zgodnie podkreślają, że za określeniem "najemnicy" kryją się wysoko wykwalifikowani żołnierze, obyci na międzynarodowych misjach. To właśnie tam najczęściej pojawiają się dla nich propozycje przejścia z armii do biznesu paramilitarnego. – Na zagranicznych wyjazdach nawiązują kontakty, przyjaźnie, które torują im drogę do najemników – podkreśla gen. Roman Polko, były dowódca GROM.

Kiedy do Polski wracały kolejne kontyngenty wojskowe z Iraku czy Afganistanu, bardzo często okazywało się, że armia nie potrafi właściwie wykorzystać potencjału powracających wojskowych. – Oni nie mieli co ze sobą zrobić w kraju, dlatego szukali możliwości zatrudnienia za granicą – przekonuje gen. Czempiński. Zaznacza przy tym, że w kraju także znajdują zatrudnienie w roli najemników, ale jest to sporadyczna sytuacja i znaczniej gorzej płatna.

Zarobki to jedna z głównych motywacji żołnierzy wstępujący do prywatnych firm obsługujących światowe konflikty. Ich stawki zależą od stanu zagrożenia rejonu do którego się udają, od rodzaju kontraktu oraz od ich poziomu wyszkolenia. Czempiński podaje, że miesięczne pensje najemników wahają się od 6 do nawet 20 tys. dolarów. Generał zaznacza, że ważną rolę w kontrakcie odrywa również ubezpieczenie żołnierza. – Jego cena to ok. 100 tys. dol. Najlepsi ubezpieczani są nawet na pół miliona dolarów – dodaje Czempiński.

O równie wysokich kwotach wspomina ppłk Garstka. – W mniej zagrożonych regionach ceny oscylują w granicach 300-500 dolarów dziennie. W trudniejszych warunkach cena może sięgać nawet 650 dol.

Do największych pracodawców na rynku należy wspominany już dawny Blackwater, czyli Academi (nazwa nawiązuje do starożytnej Akademii Platońskiej), Halliburton oraz Greystone, wobec którego pojawiły się przypuszczenia udziału na Ukrainie. Roman Polko wspomina także o francuskiej Legii Cudzoziemskiej i RPA, które „obsługiwało” wysyłanie najemników w Afryce. Generał dodaje, że w obu tych przypadkach mieliśmy do czynienia z udziałem Polaków. I przypomina, że my sami również w przeszłości korzystaliśmy z pomocy obcych żołnierzy. – Skąd u nas pomniki dla de Gaulle'a? Francuzi doradzali i pomagali Polakom w czasie II wojny światowej – tłumaczy generał.

Najemnicy działają obecnie równolegle do tradycyjnych armii. Ich udział w konfliktach jest duży, szczególnie w przypadku Czarnego Lądu. Czym kierują się przy podpisaniu kontraktu? – To indywidualna kwestia każdego żołnierza. Na pewno są konflikty, w które nie będą chcieli się zaangażować – wyjaśnia gen. Czempiński. Dodaje, że żołnierz w roli najemnika, nigdy nie pojedzie na wojnę, w której udział godzi w interesy jego ojczyzny. – Honor i lojalność jest ważniejsza – dodaje.

Generał Polko przypomina sytuację z byłej Jugosławii, gdzie polscy najemnicy walczyli dla różnych stron. Na pytanie, czy prywatny kontrakt kłóci się z honorem żołnierza, odpowiada zdecydowanie: tak. – Czym innym jest służba dla kraju, a czym innym dla biznesu – wyjaśnia. Polko podaje przykład z brytyjskiej armii, gdzie rekruci do służb specjalnych przechodzili mordercze szkolenie tylko po to, aby zatrudnić się w prywatnej firmie, która wymagała udokumentowanych umiejętności.

Z kolei ppłk. Garstka przekonuje, że najemnicy nierzadko współpracują z NATO i i nie muszą się wstydzić swojej pracy. – Żołnierze byli, są i będą najemnikami, bo zarabiają tam trzy i cztery razy więcej niż na służbie – dodaje. W jego opinii to jest normalna praca w międzynarodowej korporacji. – Pojawia się ogłoszenie o pracę i są wyznaczone określone warunki, które trzeba spełniać – wyjaśnia podpułkownik. Zaznacza również, że po zakończonym kontrakcie żołnierz bez problemu może powrócić do armii. – Jeśli w czasie służby dla prywatnej firmy nie złamał prawa, to dlaczego nie mógłby wrócić?

Jak często Polacy walczą dla armii do wynajęcia? Były dowódca GROM-u podaje przykład firmy Kellogg Brown & Root (obecnie spółka KBR), która w Iraku w roli ochroniarzy zatrudniała naszych żołnierzy. Gen. Polko podkreśla jednak, że wielu komandosów nie realizuje się w roli najemnika, bo nie zawsze ich umiejętności są w pełni wykorzystywane.

Wszyscy nasi rozmówcy przyznają, że do niedawna Polacy nie był pożądanymi najemnikami, bo występowała bariera języka. Warunkiem koniecznym jest znajomość angielskiego lub francuskiego (w przypadku Legii Cudzoziemskiej). – Ten problem powoli zaczyna zanikać, co powoduje większy odpływ komandosów do firm prywatnych – wyjaśnia Polko. Odmiennego zdania jest ppłk Garstka, który przekonuje, że to jednak przykłady jednostkowe. Sugeruje, że mimo wszystko dla polskich komandosów nie tylko pieniądze są ważną motywacją do służby. Te mogą być jedynie dodatkiem.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

czwartek, 15 maja 2014

OKE oszukuje maturzystów? Niektórym z nich nie policzono połowy punktów

Setki tysięcy maturzystów będą w czerwcu drżącymi rękoma sprawdzać wyniki egzaminów dojrzałości. Niektórzy z nich zdziwią się otrzymanymi wynikami, choć nie zawsze kiepskie rezultaty wynikają z ich niewiedzy. Co zrobić, kiedy OKE źle policzy punkty?

Kiedy opadnie już pył po batalii stoczonej przez tegorocznych maturzystów z egzaminem dojrzałości, przed nimi kolejna przeszkoda. Walka o ponownie zapoznanie się ze swoją pracą i jej ponownie rozpatrzenie może okazać się trudniejsze od samej matury. Czasem może się zdarzyć, że urzędnicza bariera z którą zderzają się młodzi ludzi, zamyka im drogę na studia.

Do zmian w tym zakresie nawołuje Jarosław Gowin z Polski Razem, który przed eurowyborami puszcza oko do młodego elektoratu. Polityk przekonuje, że maturzyści powinni mieć prawo kopiowania swojej pracy maturalnej, a nie tylko wglądu do niej - jak jest obecnie. Gowin argumentuje, że „każdy ma prawo dostępu do dotyczących go urzędowych dokumentów i zbiorów danych, a ograniczenie tego prawa może określić ustawa”. W jego opinii taką możliwość gwarantuje konstytucja.

W teorii maturzysta ma pół roku na to, aby zajrzeć do swojej pracy. W praktyce, aby nie stracić roku i zdążyć ze złożeniem dokumentów na studia, musi reagować od razu po ogłoszeniu wyników. Michał, który zdawał maturę w zeszłym roku, nie ma miłych wspomnień z Okręgową Komisją Egzaminacyjną w Gdańsku.

– Spotkało mnie tam chamstwo i brak zrozumienia, chociaż pan który pilnował mnie przy oglądaniu mojej matury, był miły – podkreśla. – Myślałem, że będę wypełniał gotowy wniosek o odwołanie, a dali mi wyrwaną kartkę z notesu i drwili ze mnie, że „przyszedł z rozszerzenia, a wniosku nie może napisać” – wyjaśnia Michał.

W jego przypadku chodziło o weryfikację matury z języka polskiego na poziomie rozszerzonym. Wynik 34 proc. nie był zadowalający i mógł nie zapewnić indeksu. – Po zgłoszeniu się do OKE czekałem miesiąc na wyznaczenie terminu na przejrzenie matury – oburza się maturzysta. Od pracownika komisji usłyszał, że wielu maturzystów zgłosiło się do OKE i stąd taka zwłoka.

W opinii przedstawicielki OKE w Warszawie, czas na rozpatrzenie prośby maturzysty nie trwa dłużej niż trzy dni. – O terminie rozpatrywania wniosków decyduje ich kolejność zgłaszania. Po 2-3 dniach od ich wpłynięcia można oglądać matury – przekonuje dyrektor stołecznej komisji, Anna Frenkiel. Dodaje, że praca przed okazaniem abiturientowi jest jeszcze dodatkowo sprawdzana przez eksperta. Niestety, to nie gwarantuje, że ostateczny wynik matury jest prawdziwy. W przypadku Michała z Gdańska różnica wynosiła 10 proc.

Znacznie więcej punktów doliczono Kasi, która zdawała maturę parę lat temu na południu Polski. W jej przypadku z 50 proc. po weryfikacji zostało doliczonych dodatkowych 43 proc., co łącznie dało 93 proc.! Wówczas, gdy podchodziła do egzaminu dojrzałości, uzyskanie dostępu do wglądu swojej pracy było trudniejsze niż obecnie. – Gdyby nie pomoc osoby z mojej rodziny, która pracuje jako polonista i zajmowała się sprawdzaniem matur, to tak łatwo by mi nie poszło z OKE – przekonuje Kasia.

Była maturzystka podkreśla, że to nie tylko błędy w sprawdzaniu jej pracy ostatecznie zapewniły świetny wynik matury z polskiego. – Mając w rodzinie osobę, która sprawdzała wówczas te prace i znała klucz odpowiedzi, byłam w stanie dokładnie wskazać, w których miejscach nie policzono mi punktów. Bez klucza nie miałabym argumentów – dodaje.

Kasia podkreśla, że komisji taka radykalna zmiana wyników wydawała się podejrzana i dlatego jej pracę sprawdzano po raz kolejny. Finalnie przyznano rację maturzystce, która dzięki zdobyciu 93. proc. dostała się na upragnione studia. – Gdyby nie „wtyki”, to bym nawet tej matury nie zobaczyła na oczy, nie mówiąc już o zyskaniu dodatkowych punktów – tłumaczy dziewczyna.

Czy maturzyście rzeczywiście powinni gromadnie odwoływać się od wyników swoich prac? Dyrektor OKE z Warszawy wyjaśnia, że są one rzetelnie i skrupulatnie sprawdzane, a przypadki większych pomyłek niezwykle rzadkie.

– Jeśli pojawiają się zarzuty merytoryczne, np. zdający sugeruje, że jego odpowiedź jest źle zinterpretowana, to przeanalizowanie takiej pracy trwa dłużej. Powoływany jest zespół, który bada zgłoszoną pracę, nie dłużej niż tydzień – wyjaśnia Frenkiel. W stołecznej OKE uzyskaliśmy zapewnienie, że po interwencji zdających, taka informacja automatycznie przekazywana jest do Krajowego Rejestru Matur, z którego korzystają uczelnie wyższe.

Chociaż Michał nie miał tyle szczęścia, co Kasia, to dostał się na studia - jednak nie na te, na które planował. Swoje nowe świadectwo maturalne uzyskał już po zakończeniu procesu rekrutacji na studia. Wyniki tegorocznych matur zostaną opublikowane 27 czerwca.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

środa, 14 maja 2014

Ministerstwo Edukacji splagiatowało podręcznik dla pierwszoklasistów?

– Ministerstwo Edukacji skopiowało z naszych publikacji ok. 30 z 96 stron w swoim elementarzu dla pierwszoklasistów – powiedział na konferencji prasowej Jerzy Garlicki, prezes zarządu Wydawnictwa Szkolnego i Pedagogicznego. W ministerialnym podręczniku mają nawet znajdować się elementy, które WSiP chciało wykorzystać w tegorocznej publikacji. – Nie ma mowy o żadnym plagiacie – stanowczo zaznacza Joanna Dębek, rzecznik MEN.

Przedstawiciele wydawnictwa twierdzą, że plagiat dotyczy zarówno "Elementarza pierwszej klasy" z 1994 roku, którego autorką jest Maria Lorek - obecnie przewodniczy ona pracom nad podręcznikiem MEN, a także późniejszych publikacji oraz elementarza, który miał wejść na rynek w tym roku.

– Nasz podręcznik, nad którym pracowało kilkanaście osób, nie był wysłany jeszcze do MEN – przekonuje Garlicki. Wydawnictwa muszą je zgłaszać do resortu edukacji przed publikacją. Dodaje, że dostęp do przygotowywanego projektu miała jedynie określona grupa osób w firmie. Jedna z tych z nich przeszła z WSiP do ministerstwa.

Zarzutom zaprzecza resort. – Absurdalne jest zarzucanie nam, że skopiowaliśmy podręcznik, który nie jest dostępny na rynku. Swój projekt umieściliśmy na stronie internetowej 17 kwietnia. Po prawie miesiącu WSiP oskarża nas, że skopiowaliśmy treści z jeszcze nieopublikowanego podręcznika. To niepoważne – wyjaśnia Dębek. I dodaje – „Nasz Elementarz” z podręcznikiem z 1994 r. łączy osoba autorki - Marii Lorek, która przez lata wypracowała pewne schematy, które teraz realizuje.

Garlicki zapowiedział, że chce podjąć dialog z minister edukacji Joanna Kluzik-Rostowską, ale resort podtrzymuje, że konsekwentnie nie konsultuje się z wydawnictwami. Czy po zgłoszeniu plagiatu MEN pozostanie niewzruszony? – Liczę, że reakcja nastąpi – stwierdza Garlicki. Rzecznik prasowy ministerstwa edukacji nie pozostawia złudzeń. - Nie planujemy zajmować się odpowiedzią na pisma ze strony wydawnictwa. Jedne co planujemy, to opublikowanie ostatecznej wersji podręcznika – przekonuje Dębek.

– Wiemy, że teraz ministerstwo w ciągu tygodnia-dwóch, będzie wymieniało te wszystkie splagiatowane elementy. I dobrze – przekonuje Garlicki. – Wierzę, że premier i minister edukacji nie mieli świadomości, ze w ich projekcie skopiowano treści, które należą do innego wydawnictwa. - W najbliższym czasie zaprezentujemy ostateczną wersję elementarza. Tę, która pójdzie do druku. Znajdzie się w niej wiele zmian. Jednak nie będą one wynikiem postulatów wydawców, a będą za to wyjściem naprzeciw postulatom, które pojawiły się w trakcie konsultacji społecznych, m.in. ze strony nauczycieli i rodziców – ripostuje Dębek.

Rząd założył, że od września do szkół trafi darmowy podręcznik dla klas 1-3. Dodatkowo uznał, że jego powstaniem zajmie się MEN, bez korzystania z oferty prywatnych podmiotów. Resort edukacji na zrealizowanie ambitnego planu ma kilka miesięcy. – Prace nad podręcznikiem w idealnych warunkach trwają ponad dwa lata – wyjaśnia Anna Borchard, redaktorka z WSiP. - Koszt takiej pracy to kilka milionów złotych – w zależności od grupy docelowej, ilości przeprowadzonych wcześniej badań i prób - dodaje.

Wydawnictwo myśli o podliczeniu swoich ewentualnych strat. – Trzeba policzyć nakład pracy wykorzystanych do powstania podręczników z których czerpał ministerialny zespół oraz to, ile moglibyśmy zarobić wydając swój nowy elementarz – wyjaśnia Garlicki. Jak dodaje "ciężko jest mówić o konkretnej kwocie".

Przypomnijmy, że rządowy elementarz kosztować będzie 5 mln zł, z czego prawie 150 tys. otrzyma przewodnicząca zespołu MEN, Maria Lorek. Czy WSiP będzie się ubiegał o odzyskanie 30 proc. tej sumy? – Na pewno chcemy się porozumieć z ministerstwem – przekonuje prezes WSiP. Garlicki wyjaśnia, że "wejście na drogę sądową to ostateczność i chcą tego uniknąć". Równolegle wydawnictwo rozważa podjęcie kroków prawnych w stosunku do swoich były pracowników, którzy dopuścili się wykorzystania cudzej własności intelektualnej.

Całkiem inaczej sprawę byłych pracowników wydawnictwa widzi MEN. – W ministerialnym zespole pracuje osiem osób, z czego dwójka z nich to byli pracownicy WSiP. Są to osoby doświadczone, legalnie zatrudnione, nie łamiące umów z poprzednimi pracodawcami – tłumaczy rzecznika prasowa.

Wiele wskazuje na to, że sprawa rzekomego plagiatu swój finał znajdzie w sądzie. Stanowisko wydawnictwa może załagodzić ostateczna wersja rządowego elementarza, którą MEN planuje opublikować w ciągu kilku najbliższych dni.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl Tak znajdują się również przykłady rzekomego plagiatu.

piątek, 9 maja 2014

Dyspozytorzy pogotowia na cenzurowanym po karambolu na S8. "To ciężka i słabo opłacana praca"

Trzy osoby zmarły, ponad 30 zostało rannych – to efekt karambolu na drodze S8. W mediach trwa gorąca dyskusja o zachowaniu dyspozytorów pogotowia ratunkowego, którzy nadzorowali wysyłanie karetek. Do sieci wyciekły nagrania z rozmów pomiędzy nimi. Jak wygląda ich praca od kuchni? – Jest niezwykle stresująca i nieatrakcyjna finansowo – zdradzają pracownicy.

Po wypadku drogowym na trasie S8 w województwie łódzkim, "Dziennik Łódzki" opublikował nagrania rozmów dyspozytorów pogotowia ratunkowego, którzy koordynowali akcję medyczną. Pojawiły się głosy o ich niekompetencji, opieszałości i braku zdecydowania. Pierwszy zespół medyczny dotarł na miejsce pół godziny po zgłoszeniu zdarzenia – to dużo czy mało? Wrzawa medialna sprawiła, że tematem tym zajął się osobiście minister zdrowia.

– To bardzo stresująca praca – przekonuje Anna*, była pracowniczka pogotowia ratunkowego w Gdańsku z kilkunastoletnim doświadczeniem. – Nasza praca nie polega tylko na odbieraniu telefonów – zaznacza. Dodaje, że dyspozytor odpowiada za pacjenta od momentu zgłoszenia wypadku, do przejęcia go przez zespół medyczny, a nawet później, gdy karetka jedzie do szpitala. To dyspozytor informuje placówkę o przyjeździe poszkodowanego.

Podobnego zdania jest Jacek Pachota, który pracował jako koordynator pogotowia ratunkowego w Krakowie. Odpowiadał on za pracę dyspozytorów, dlatego też w swojej pracy nierzadko podlegał wewnętrznym dochodzeniom oraz miał kontakt z prokuraturą, która wyjaśniała okoliczności wypadków. – Nie zawsze tragiczne wypadki są najbardziej stresującym momentem w naszej pracy. Sama odmowa wysłania karetki też może być przyczyną dochodzenia śledczych – wyjaśnia Pachota, anestezjolog z 30-letnim doświadczeniem.

Na co dzień dyspozytor odbiera od 200 do 400 telefonów w trakcie dyżuru. Niekiedy więcej. – Z jednego wypadku możemy mieć kilkadziesiąt zgłoszeń – wyjaśnia Anna. Wśród wszystkich zgłoszeń należy oddzielić realne wołanie o pomoc od głupich żartów. – Zdarzają się telefony z pytaniem o godzinę – przekonuje była dyspozytorka. Nierzadko są to telefony od znudzonych dzieciaków albo od osób chorych psychicznie.

Dyspozytor pogotowia polega na samym sobie. Na dwunastogodzinnym dyżurze w gdańskiej placówce są trzy osoby. Mają do dyspozycji kilka zespołów medycznych – podstawowe i specjalistyczne. W przypadku większych wątpliwości konsultują się z lekarzem koordynatorem, który jest jeden na całe województwo. W praktyce nie ma czasu, aby większość przypadków dodatkowo omówić. – To ciągła walka z czasem – wyjaśnia rozmówczyni. Dziennie z pogotowania karetki wyjeżdżają ok. 150 razy.

– Koordynator jest wsparciem dla dyspozytorów. Decyduje on w przypadkach, gdy pojawiają się wątpliwości odnośnie stanu poszkodowanego i wskazań do wysłania zespołu ratownictwa medycznego – przekonuje Pachota.

Chociaż praca nie jest dobrze płatna w porównaniu do związanej z nią odpowiedzialności, to dodatkowo trzeba posiadać spore doświadczenie. – Taka osoba musi mieć oczywiście wykształcenie medyczne. Dodatkowo minimum pięć lat doświadczenia w pracy na pogotowiu, anestezjologi, pielęgniarstwie chirurgicznym albo ratunkowym – wyjaśnia Anna, która nie zdradza jednak dokładnych stawek.

Dyspozytor powinien posiadać cechy na kształt współczesnego herosa. Musi być opanowany, kulturalny, asertywny, stanowczy i mieć też zdolności przywódcze. – Dyspozytor ciągle się dokształca. Musi sobie radzić z rozmówcami, którzy panikują, krzyczą czy przeklinają – tłumaczy Kowalska. – To dyspozytor ma prowadzić rozmowę, nie może pozwolić, aby rozmówca wszedł mu na głowę albo ją przeciągał – dodaje. Tutaj liczy się każda sekunda. Dodatkowo dyspozytor zarządza zespołami ratowniczymi i kieruje ich na miejsce wypadku, dlatego musi umieć postawić na swoim i szybko reagować.

Nasza rozmówczyni przyznaje, że każdy doświadczony dyspozytor miał w swojej karierze zawodowej sytuację, w której bezpośrednio przez telefon ratował czyjeś życie. Chociażby dzięki udzielaniu instrukcji przeprowadzania masażu serca. – Podobnie w przypadku obfitego krwawienia, to my tłumaczymy, jak je zatamować, żeby poszkodowany nie wykrwawił się do czasu przyjazdu karetki – dodaje.

Jak przekonuje była dyspozytorka, najbardziej dramatycznymi momentami w jej pracy były jednak chwile, kiedy ludzie potrzebowali pomocy, a nie miała żadnego dostępnego zespołu medycznego do wysłania. – Wówczas trzeba go ściągnąć z okolicy, a to dodatkowy czas i dodatkowy stres – wyjaśnia.

Praca na dyspozytorni wymaga pełnego skupienia. Poza wyjściem do toalety czy krótkim posiłkiem, pracuje się bez przerwy. – Ludzie często nie mają świadomości, że nie z każdym przypadkiem muszą się do nas zgłaszać – tłumaczy. Nierzadko zamiast wysyłania zespołu medycznego, dyspozytorzy proponują udanie się do przychodni lekarskiej albo kontakt do całodobowej pomocy lekarskiej.

Czy dyspozytorzy odczuwają większą presję po tym jak wokół nich rozgorzała medialna dyskusja? – Media kochają temat służby zdrowia i lubią go przekoloryzować – uspokaja pracowniczka służby zdrowia. W jej opinii każdy przypadek należy oceniać jednostkowo i nie wydawałaby żadnych osądów na fali medialnych doniesień.

– Presja presją, ale trzeba robić swoje i pracować dalej – wyjaśnia. – Dyspozytorzy mają doświadczenie i postępują według ściśle ustalonych zasad – dodaje. Na pytanie o poziom trudności tej pracy odpowiada: – W skali od jednego do dziesięciu, powiedziałabym, że to minimum osiem. Jeszcze wyżej ocenia ją Pachota. – Z pewnością górna granica 8-10.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl

czwartek, 1 maja 2014

Niemiec, Rusek, dwa bratanki. Gerhard Schröder adwokatem Putina w Europie

Swoje 70-te urodziny były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder spędził w Petersburgu w towarzystwie kremlowskiej świty z Władimirem Putinem na czele. Zażyłe relacje niemieckiego polityka z rosyjskim prezydentem trwają już od lat. Schröderowi dało to posadę w radzie nadzorczej spółki Nord Stream po tym jak przegrał wybory. Ich przyjaźń historycznie budzi w Polsce złe skojarzenia.

W okrągłą rocznicę urodzin Schröder przyjmował życzenia m.in. od Władimira Putin oraz Aleksieja Millera, szefa Gazpromu, który posiada pakiet większościowy w Nord Stream. Spółka ta obsługuje gazociąg północny na dnie omijający Polskę, Ukrainę i kraje nadbałtyckie - a były kanclerz należy do jej rady nadzorczej. Na imprezie bawił się również premier Maklemburgii-Pomorza Przedniego Erwin Sellering. To land, gdzie rosyjski gazociąg wychodzi z wody na teren Niemiec.

W zabawie w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał fakt, że w Ługańsku na wschodzie Ukrainy w roli zakładników przetrzymywani są m.in. Niemcy z misji OBWE. Podobnie jak przez lata Schröder nie miał problemu z łamaniem praw obywatelskich w Rosji, tak teraz jest adwokatem Moskwy na Zachodzie w sprawie Ukrainy.

W języku niemieckim istnieje nawet wyrażenie „Russland-Versteher”, czyli „osoba rozumiejąca Rosję”. Po II wojnie światowej kilku prominentnych polityków chętniej zerkało w stronę Moskwy niż na inne stolice europejskie czy Waszyngton. Za „Russland-Versteher” z oczywistych względów uchodził Erich Honecker z NRD, którego soczysty pocałunek z Leonidem Breżniewem przeszedł do historii. Później podobnie postrzegano Helmuta Kohla, Franka-Waltera Stein­meiera - obecnego szefa niemieckiego MSZ oraz cenionego politologa Alexandra ­Rahra. Jednak żadnemu z nich po upadku muru berlińskiego nie było po drodze z Rosją tak bardzo, jak Schröderowi, który zresztą za swoje „Russland-Versteher” dostaje sowitą pensję od Nord Streamu.

Niezwykłym wyczuciem chwili wykazał się również niemiecki klub piłkarski Schalke 04 z Gelsenkirchen, który przyjął zaproszenie od samego gospodarza Kremla do odwiedzenia Moskwy. Możliwe, że ekipa z Zagłębia Ruhry nie byłaby taka chętna na wschodnie wojaże, gdyby nie fakt, że ich sponsorem jest Gazprom, a szef rady nadzorczej klubu Clemens Tönnies ma intratne interesy w Rosji. Jak podaje „Wyborcza” do Tönniesa należy największy w Europie koncern przetwórstwa mięs, który zamierza inwestować w Rosji. Sam zainteresowany stanowczo zaprzecza takim informacjom.

Niemiecka prasa dowodzi, że umowa sponsorska rosyjskiego potentata gazowego z Schalke to zasługa nie kogo innego, jak Schrödera. To za sprawą już ówczesnego byłego kanclerza w 2006 roku doszło do spotkania prezesa Schalke i Putina - informuje niemiecki dziennik „Die Zeit”. Moskwa, dotując Schalke roczną kwotą 14-15 mln euro, miała uratować drużynę przed bankructwem. - Putinowi świeciły się oczy, kiedy opowiadałem mu o naszym klubie - przekonuje Tönnies w „Die Zeit”. Jak na ironię , Gerhard Schröder jest fanem i członkiem honorowym Borussii Dortmund - lokalnego i odwiecznego rywala Schalke.

Na taką pozycję były kanclerz długo jednak pracował. Gerhard Schröder dwukrotnie wygrał wybory parlamentarne w Niemczech. Po raz pierwszy w 1998 r. i po raz drugi w 2002 r. Drugiej kadencji już nie ukończył, bo Bundestag nie udzielił mu wotum zaufania. W listopadzie 2005 r. odchodzi ze stanowiska kanclerza, a już rok później zaczyna pracę w spółce Nord Stream. Zasada „drzwi obrotowych” - szybkie przechodzenie polityków do świata biznesu i odwrotnie, zadziałała w tym przypadku błyskawicznie.

Za swoją nową pracę Schröder był ostro krytykowany. Tym bardziej, że z niemieckiego budżetu poszło aż miliard euro na niemiecko-rosyjski projekt gazociągu północnego. Podpis pod dokumentem o przyznaniu tych pieniędzy szef rządu RFN złożył na niecały miesiąc przed przyspieszonymi wyborami z 2005 roku. Wprawdzie od początku socjaldemokraci byli w defensywie, ale ostatecznie mieli nawet szansę je wygrać.

Według nieoficjalnych informacji były kanclerz w Nord Streamie zarabia rocznie ok. 1,5 mln - informuje „Newsweek”. W tym roku pozycja byłego już polityka w biznesie naftowym może jeszcze wzrosnąć. Jak podaje serwis TVN24 BiŚ, koncern BP planuje powołać byłego kanclerza Niemiec na członka zarządu rosyjskiego giganta naftowego Rosnieft. Brytyjski koncern posiada prawie 20 proc. akcji tej rosyjskiej spółki.

Biznesowa kariera Schrödera to jedna strona medalu, druga to wstawiennictwo na jakie Kreml i Putin może liczyć z jego strony. W ostatnich kilkunastu latach nie było w Europie tak przychylnego Moskwie polityka. Nawet Silvio Berlusconi nie bronił tak dzielnie interesów Rosji, jak niemiecki socjaldemokrata.

Kiedy George W. Bush obwieścił światu rozpoczęcie „wojny z terroryzmem” po ataku na WTC, to niemiecki kanclerz stanął z nim w jednym rzędzie. Wysłał również do Afganistanu niemieckie wojska - co było pierwszą zagraniczną misją Niemiec od czasu zakończenia wojny. Bundeswehra spędziła tam równo 10 lat. Do Iraku jednak Niemcy już nie weszli. Rząd RFN, obok Francji i Rosji stał głównym krytykiem interwencji USA w Iraku.

Gdy 2008 roku w Europie powstało nowe państwo - Kosowo, które oderwało się od Serbii, pomysł najbardziej krytykowała Rosja. O dziwo, wówczas Kreml był zdeklarowanym przeciwnikiem separatyzmu. Także wówczas Moskwa nie zawiodła się na swoim starym druhu. - To było przedwczesne i dlatego błędne - oceniał Schröder w rosyjskich mediach. Przekonywał, że oderwanie Kosowa od Serbii nie rozwiązuje starych problemów, a jedynie rodzi nowe.

Członek rady nadzorczej Nord Streamu udziela się również w przypadku Ukrainy. - Europa powinna współpracować z Rosją w rozwiązaniu konfliktu na Ukrainie - powiedział Schröder w lutym tego roku.

Nie zmienił swojego zdania po aneksji Krymu przez Rosję i wzniecaniu niepokojów na wschodzi kraju. - Problemy Ukrainy należy rozwiązywać w kooperacji z Rosją, a nie w konfrontacji - wyjaśniał były kanclerz RFN i dodał, że „Europa „nie ma prawa do stawiania Ukrainy przed wyborem”. - Oczywiście, że to, co się dzieje na Krymie jest łamaniem prawa międzynarodowego - przyznał były kanclerz w dzienniku „DW”. Mimo to, nie zamierza jednak potępiać swojego rosyjskiego przyjaciela.

Niemiecki polityk nawet prywatnie jest emocjonalnie związany z ojczyzną Putina. Ojciec Schrödera zginął na froncie wschodnim w czasie II wojny światowej. A wraz ze swoją czwartą żoną były kanclerz Niemiec adoptował dwójkę dzieci z... St. Petersburga.

Niemcy i Rosję łączą mocne więzi gospodarcze. Ich obroty handlowe - mniejsze niż polsko-niemieckie, sięgają 77 mld euro rocznie i bardziej opłacają się Berlinowi - podaje „Polityka”. Tym bardziej należy docenić realpolitik Angeli Merkel, który nie wpisuje się w poczet „Russland-Versteher” sięgającego w Niemczech już XVIII wieku.

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl