piątek, 14 listopada 2008

Yes, we did

Jeden z dziennikarzy opisujących politykę amerykańską, a w szczególności ostatnie wybory, stwierdził, że nie będzie już drugiej tak porywającej, tak niesamowitej, tak przełomowej kampanii prezydenckiej w USA. Dość odważna teza. Możliwe, że prawdziwa. Jak to się właściwie stało, że wyborami w Ameryce od niemal dwóch lat interesowało się tyle osób na całym świecie?

Przede wszystkim, chcąc nie chcąc, prezydent Stanów Zjednoczonych, biały, czarny, mężczyzna czy kobieta, jest uznawany za przywódcę świata. Nawet, gdy jego kraj przeżywa ogromny kryzys. Nie tylko finansowy. Gdy uwikłany jest w dwie wyniszczające wojny na drugim krańcu ziemii, które obie są już w sferze symbolicznej porażkami, a jedna w sferze faktów. Po drugie wiele osób, czy to w USA, czy w Europie ma serdecznie dość George'a Busha. Jego samego i jego polityki. Od czasów Nixona nikogo Amerykanie i reszta świata "nie kochała" tak bardzo jak kowboja z Teksasu.

Mówi się, że żaden republikanin nie miał szans z Barackiem Obamą. Nie dlatego, że jest on niepokonany, tylko, że oni z góry są skazani na porażkę. Republikanin równa się człowiek Busha. McCain i jego sztab świetnie sobie z tego zdawali sprawę, ale Omaby również. Dlatego ciągle wytykano senatorowi z Arizony, że będzie kontynuował politykę obecnego prezydenta (co po części jest oczywiste, bo McCain był przeciwny wycofaniu wojsk z Iraku), albo że go wcześniej popierał, co nie do końca jest prawdą. Tak czy owak, sztab republikanów walczył z tym jak mógł. Lecz oderwanie od siebie łatki - kumpel Busha, to jedno, a przekonanie wyborców, że jest się lepszym od kontrkandydata, to drugie. Do tego zdaje się McCain potrzebował charyzmatycznego kandydata na wiceprezydenta. Dlatego też Sarah Palin, gubernator z Alaski, polityk całkowicie do niedawna nieznany, do tego kobieta, co miało pokazać McCaina jako człowieka otwartego i niezbyt republikańskiego, miała sprawdzić się w tej roli. Założenie dobre, ale wykonanie już znacznie gorsze. Gdyby ktoś wcześniej dokładnie sprawdził kandydaturę na kandydata gubernator Palin, może McCain mógłby zyskać na tym polu.

Był to początek września. Poparcie dla McCaina rosło, zrównał się nawet w sondażach z Barackiem Obamą. Sarah Palin była gwiazdą, pokazywano ją w telewizji często i chętnie. Zaskoczenie było spore, ale oto właśnie chodziło. Palin, mama pięciorga dzieci, miłośniczka polowań, miała być zasłoną dymną przed tematami, które pogrążały republikanów. Niestety, gdy dziennikarze zaczęli "prześwietlać" kandydata na vp (vicepresident) republikanów, okazało się, że Palin nie bardzo ma pojęcie o polityce zagranicznej. Z czasem okazała się świetnym materiałem dla satyryków amerykańskich. I tak czar pani gubernator prysł niczym bańka mydlana.

Do tego doszły słynne już słowa samego Johna McCaina o "solidnych podstawach amerykańskiej gospodarki" w momencie, gdy bankrutował bank Lehman Brothers. Fakt, że owe podstawy były wówczas solidne, ale zabrzmiało to jakby McCain był oderwany od rzeczywistości i nie wiedział co się dzieje w amerykańskiej sektorze finansowym. W sferze symbolicznym miało to jeszcze większy wydzwięk. Od tego czasu przewaga Obamy rosła, a rozwój kryzsu tylko pogłębiał ten proces. Już nie Irak, nie reforma służby zdrowia czy podatki miały kluczowe znaczenie w kampanii. Od tego czasu liczyło się to, co dzieje się z gospodarką, a z perspektywy zwykłego Amerykanina, co stanie się z jego domem na kredyt, z jego emeryturą, z jego oszczędnościami.

McCain do tego stopnia pogubił się w tym wszystkim, że zawiesił kampanię aby skupić się na rozwiązywaniu kłopotów związanych z narastającym kryzysem. Bardzo szlachetne i ryzykowne zarazem. Jednak wyborcy odebrali to jak ucieczkę przed problemem. Innymi słowy, czy McCain by przerwał kampanię czy nie kryzys i tak będzie trwał. Sztab senatora zrozumiał swój błąd i powrócili do walki.

Ostatnią szansą dla republikanów były trzy debaty prezydenckie i jedna wiceprezydencka. Udało mi się obejrzeć na żywo dwie z nich. Muszę przyznać, że były na dobrym poziomie merytorycznym, kandydaci nie punktowali się nawzajem i nie odstawali od tego, co pokazywali wcześniej. A to wszystko wpływało na niekorzyść McCain. Dlatego też Obama został uznany zwycięzcą każdej z debat. Wygrał, bo senator z Arizony nie zmienił satus quo. Podobnie Sarah Palin w starciu z Johnem Bidenem. Tutaj spodziewano się kompromitacji gubernator Alaski, lecz wypadała ona całkiem przyzwoicie. Ale przyzwoicie to za mało, gdy jest się w defensywie.

Od tego czasu były już tylko szarpane próby pozyskiwania poparcia przez republikanów. Lecz ani Joe hydraulik (zwykły wyborca, który kiedyś wytknął Obamie niekonsekwencję w zapowiedziach podatkowych), ani "skandal" z ciocią senatora z Illinois, która przebywała w USA nielegalnie przez jakiś czas, nie miały już większoego znaczenia. Od czasu, gdy sztab demokraty opublikował świetny półgodzinny klip z Barackiem Obamą w roli głównej oczywiście, było jasne, kto wygra te wybory.

Ktoś kiedyś powiedział, że wybory w USA są zbędne, bo przeważnie i tak wygrywa ten kandydat, który zbierze najwięcej funduszy na prowadzenie kampanii. Tym razem się to sprawdziło, ale nie tylko pieniądze uczyniły Obamę 44tym prezydentem USA. To także, a może przede wszystkim siła internetu. Teraz już żaden kandydat, w jakichkolwiek wyborach, w dowolnym kraju nie będzie mógł zlekceważyć tego medium. Jasne, że jest sporo miejsc, gdzie TV póki co ma niezagrożoną pozycję, ale zobaczymy na jak długo.

Brak komentarzy: