wtorek, 23 października 2012

Czerkawski: Kiedy mnie zszywali, myślałem, że to już koniec

Kariera zawodowca to krew, pot i łzy. Trzeba być twardzielem i walczyć o przetrwanie – powiedział nam Mariusz Czerkawski, polski hokeista wszech czasów, który właśnie wydał książkę „Życie na lodzie”.

Miał Pan 15 lat. Pana kariera tak naprawdę jeszcze się nie zaczęła. Tymczasem mało brakowało, a zakończyłaby się Pana przygoda ze sportem. Rzeczywiście, przytrafiła mi się wtedy paskudna kontuzja kolana. Było to tuż przed wyjazdem reprezentacji do Danii. Dla młodego człowieka to był dramat. Na szczęście dzięki zawziętości i determinacji mojego taty jakoś się pozbierałem. Do Danii nie pojechałem, ale uratowałem kolano i wróciłem do treningów.

Ta kontuzja to był chyba tylko wstęp do tego, co działo się w życiu dorosłego hokeisty? Hokej to bardzo kontaktowa gra. A kontuzje to codzienność. Przez następne kilkanaście lat jeszcze wiele razy poczułem, co to krew, pot i łzy. Dobrym przykładem jest sytuacja, którą opisałem w książce. Mecz NHL. Jeden z wielu. Ostre starcie, czuję ból. Pierwsza myśl: koniec. Wzięli mnie do szatni, położyli na ławce do masażu i zaczęli zszywać. Myślałem, że jest po meczu, jakiś szpital czy coś. A tu nic, zszyli mnie i powiedzieli, że mogę wracać na lód. Dograłem mecz do końca.

Przeczytaj też recenzję nowej książki Mariusz Czerkawskiego "Życie na lodzie"

Zanim jednak zagrał Pan w najlepszej lidze świata, trzeba było jakoś zabłysnąć w Europie. Po raz pierwszy udało się to chyba podczas spotkania Polska – Niemcy na młodzieżowych ME w 1989 roku w Szwecji? Strzeliłem wtedy sześć bramek. Taki wyczyn nie przechodzi bez echa. Wtedy zauważono mnie w Europie. To jednak był dopiero początek drogi, która zaprowadziła mnie za ocean.

Szybko jako nastolatek zdecydował się Pan na wyjazd do Szwecji. Musiał być Pan bardzo zdeterminowany? Taką drogę wybrałem jako dzieciak. Kiedy w wieku 10–11 lat przychodził wybór, czy jechać na zgrupowanie piłkarskie, czy hokejowe, to w głębi serca czułem i wiedziałem, że ciągnie mnie do hokeja. To był intensywny czas. W czasie kiedy koledzy siedzą w szkole, ty przebywasz na zgrupowaniu. Potem nadrabiasz zaległości. Przecież nikt w wieku 11 lat nie ma pewności, że zostanie gwiazdą. Miałem na szczęście kumpla, który przynosił mi zeszyty i moja mama je przepisywała. Potem ja to czytałem, a na wyjazdy próbowałem brać książki. Siedziałem po godzinach i nadrabiałem zaległości. Wtedy nikt jeszcze nie słyszał o internecie. To była ciężka robota.

Po wyjeździe do Szwecja Pańska kariera nabrała tempa. W końcu przyszła wymarzona oferta z NHL. Kiedy jednak wylądował Pan za oceanem, znowu przyszły ciężkie chwile. Testy w Bostonie czy mecz kontrolny z Nowym Jorkiem to były momenty, w których trzeba było się pokazać od najlepszej strony. Trzeba się wówczas postarać z całych sił, tak jak w piosence Eminema – wychodzi się na scenę i ma swoje pięć minut. Nieważne, co robię poza sceną, liczy się to, co dzieje się na scenie. Najgorsze momenty były wtedy, kiedy nie grałem. Na początku mojej przygody w New York Islanders nie mogłem się dogadać z trenerem i zostałem odesłany do drużyny farmerskiej Montreal Canadiens. Na szczęście podniosłem się. Kilka miesięcy później, kiedy wróciłem do Nowego Jorku, zostałem królem strzelców. Dlatego w sporcie ważne jest, aby się nie załamywać i nie poddawać.

Przez wiele lat kibice w Polsce emocjonowali się Pańskimi występami wśród elity hokeistów. W końcu jednak i Pańska kariera musiała dobiec końca. Jak długo rozważał Pan zakończenie kariery? Ile trwał ten proces u Mariusza Czerkawskiego? Tak, dobrze pan to ujął. To był proces, który trwał kilka lat. Jak kończyłem grę w NHL w 2006 r., to właśnie zacząłem się zastanawiać nad zakończeniem kariery. Potem grałem w Szwajcarii. Planowałem rok, a wyszły dwa lata. Ostatni profesjonalny mecz zagrałem w barwach GKS Tychy. Zaczynałem karierę w tej drużynie i w niej zagrałem ostatnie spotkanie. To było fajne podsumowanie i zakończenie mojej kariery.

Czy interesuje Pana posada szkoleniowca? Nie do końca na poważnie. Na razie mam 40 lat, nie wiadomo, jak się los potoczy. Na razie nie mam na to natchnienia. Nie powinno się tego robić tylko dla pobierania wypłaty.

O czym marzy Mariusz Czerkawski? Marzę o tym, aby polski hokej wrócił na igrzyska olimpijskie. Żeby nasza reprezentacja wróciła na poziom, na którym chcielibyśmy ją widzieć, czyli do pierwszej dziesiątki na świecie. Przecież to nie jest tak, że nie ma u nas utalentowanych zawodników. Zdolnej młodzieży jest sporo, musi mieć jednak warunki do uprawiania tego sportu. Potem trzeba powoli wracać do elity. Zagrać na mistrzostwach w grupie A. To będzie trudny proces, ale wydaje mi się, że możliwy do przeprowadzenia.

Jak wygląda życie wielkiego sportowca po zakończeniu kariery zawodowej? Wszystko zależy od tego, co chce się robić. Można zostać menedżerem, trenerem, założyć własny biznes. Ja dzielę to wszystko po części. Założyłem stowarzyszenie, które wspiera młodzież w aktywizacji sportowej, szczególnie w sportach zimowych. I dużo gram w golfa. Wciąż staram się być aktywny. Nie narzekam na nudę.

Gra Pan także w wolnym czasie w piłkę nożną. Jakie to uczucie być pierwszym Polakiem, który strzela bramkę na Stadionie Narodowym w Warszawie (w meczu reprezentacji artystów Polski i Ukrainy)? To było wielkie szczęście. Po tym meczu dostałem mnóstwo SMS-ów i telefonów. Nie miałem tylu gratulacji nawet po meczu gwiazd w NHL.

Od jakiego czasu myślał Pan o książce opisującej życie Mariusza Czerkawskiego? Już dziesięć lat temu w Nowym Jorku namawiano mnie na książkę, ale uważałem, że to zdecydowanie za wcześnie. Znam się z autorem Wojtkiem Zawiołą od lat, stoi za nim dobre wydawnictwo i uznałem, że teraz jest na to dobry czas.

Rozmawiał Łukasz Trybulski

Wywiad został pierwotnie opublikowany w serwisie warszawa.naszemiasto.pl i na łamach Naszego Miasta.

Brak komentarzy: