czwartek, 17 czerwca 2010

Big Four

Historyczny występ wielkiej czwórki trash metalu, to już przeszłość. Warszawski koncert w ramach festiwalu Sonisphere przeszedł do historii. Pozostały po nim niesamowite wspomnienia, pozytywne naładowanie ciężkim brzmieniem oraz liczne i rozległe fizyczne obrażenia.

Na lotnisko bemowskie dotarłem wraz z Grześkiem chwilę po 17stej. Ominął nas całkowicie występ Behemota - chociaż osobiście niespecjalnie mnie interesował. Później chwilę posłuchaliśmy Anthraxu, który rozgrzał już fanów spragnionych trochę trashowego grania. Ponadto nie musiałem ładować się w pogo, bo ten zespół widziałem już live w zeszłym roku na Sonisphere w Niemczech. Dlatego też dla mnie właściwy festiwal zaczął się od Megadeath.

Osobiście nie jestem ich fanem i nie oni spowodowali, że kupiłem bilet na ten festiwal. Pomimo dość średniego występu - strasznie słabo było słychać wokalistę - Dave'a, pogo w drugim sektorze zaczęło się na dobre. Biorąc pod uwagę fakt, że słońce było jeszcze wysoko, można tylko sobie wyobrazić ten widok szalejących, spoconych i zadowolonych fanów metalu.

I tak po dobrej rozgrzewce, nadszedł czas na Slayera. Ich występu byłem bardzo ciekaw, ponieważ są uznawani za zespół nr 2 w Big Four. Piekło, które nam zaserwowali było niedopisania. Energia, która spływała wprost ze sceny na poszczególne sektory powodowała liczne siniaki na moich piszczelach, obtarcia na łokciach - and last but not least - uderzenie z glana w szczękę, które nadal intensywnie odczuwam. Lekko przerażony faktem, że każdy kolejny kawałek Slayera coraz bardziej rozkręcał ludzi w moim sektorze, postanowiłem się ewakuować. Jeden wymowny gest do kilku długowłosych fanów i już płynąłem nad tłumem w kierunku bramek. Uczucie niesamowite. Szczególnie gdy ochrona nie zdąży i lądujesz na ziemi...

Lekkie oszołomienie spowodowane nagłym upadkiem, zostało sowicie wynagrodzone w postaci dwóch piw i już mogłem powrócić do gry. Jeszcze mała wizyta tam, gdzie król chadza piechotą i ponownie byłem w piekle. Zegar powoli wybijał godzinę zero - 21sza, czyli czas na koncert Metalliki, drugi w moim życiu.

Jak przystało na gwiazdę rocka, wyszli z małym opóźnieniem. Tradycyjnie zaczęło się od Ecstacy of Gold, które od lat zwiastuje wyjście na scenę czwórki z San Francisco. Później energiczne Creeping Death i zabawa zaczęła się na dobre. Kolejno zagrali For whom the bell tolls, Fuel, The Four Horsemen, Fade To Black, That Was Just Your Life, Cyanide, Sad But True, Welcome Home (Sanitarium), All Nightmare Long, One, Master Of Puppets, Blackened, Nothing Else Matters, Enter Sandman, Stone Cold Crazy, Hit The Lights, Seek and Destroy.

Setlista bardziej dynamiczna niż w zeszłym roku. Dlatego też miałem wrażenie, że koncert trwa dosłownie z półgodziny. Mimo to byłem pod ogromnym wrażeniem ich występu i zachowania publiczności. Ogłuszające - 'Master, master' słyszane pewnie było nie tylko na całym Bemowie. Zapewne podobnie było przy 'Seek and destroy', które tradycyjnie zakończyło występ Metalliki.

Liczba fanów, która pojawiła się wczoraj na Bamowie, wprawiła Jamesa we wzruszenie, a swój podziw Robert wyraził jednym, charakterystycznym słowem - zajebiście, które strasznie nas rozbawiło. Osobiście tez miałem wrażenie, że morze ludzi było trochę bardziej rozległe niż trzy tygodnie wcześniej na AC/DC.

Brak komentarzy: