– Bez stresu, presji i świadomości, że muszę dostać tę pracę, bo wyląduję na bruku – tak do kolejnych rozmów o pracę podchodzą rekrutersi, czyli osoby, które aplikują na nowe stanowisko, tylko po to, aby się sprawdzić. – To tak jak z bieganiem. Nie jest ci przykro, że nie pobiłeś życiówki na treningu, prawda? – wyjaśnia rekruters Marzena. Dodaje, że "dzięki treningowi lepiej wypadasz na zawodach".
Pracę na ogół zmieniamy, kiedy aktualnej mamy już dość albo ją straciliśmy i potrzebujemy zatrudnienia "na już", żeby nie stracić płynności finansowej. Mając ambitne zajęcie, satysfakcjonujące zarobki i wyrozumiałego szefa, nie tracimy czasu na rozmowy kwalifikacyjne i chwilowo wypadamy z obiegu. Są jednak tacy, którzy mimo wszystko odpowiadają na zachęty ze strony head-hunterów i wnikliwie przeszukują aktualne oferty zatrudnienia.
Jedną z takich osób jest 28-letnia Marzena z Warszawy, która stanowczo zaznacza, że nie zdradzi, jak się nazywa i gdzie aktualnie pracuje. Powód jest prosty: nie chce, aby jej przełożeni dowiedzieli się, że regularnie uczestniczy w procesach rekrutacyjnych konkurencji, chociaż nie zamierza zmieniać pracy. Na pytanie o liczbę odbytych rozmów rekrutacyjnych, odpowiada, że było ich już tyle, iż nie jest w stanie tego zliczyć. Sama określa siebie mianem "rekrutersa".
- Miałam dwie rozmowy dzień po dniu w dwóch różnych firmach. Okazało się, że rekrutacje prowadzi jedna firma HR, więc dwukrotnie spotkałam się z tą samą osobą. Scena trochę jak filmu "Dzień świstaka", ale nie było żadnych nawiązań i aluzji do tego, że już wczoraj to przerabialiśmy - zdradza Marzena.
Takich pracowników jak Marzena jest więcej. Szczególnie wśród osób na początku zawodowej kariery. – Są to głównie osoby młode, ponieważ starsze osoby pracujące bardzo długo u jednego pracodawcy są zbyt lojalne, aby w ogóle chodzić na rozmowy do innych pracodawców – wyjaśnia. Urszula Zając-Pałdyna, HR Business Partner w Grupie Pracuj S.A.
Po co szukać pracy, jak się jej nie chce? – Żeby być przygotowanym do ważnej rozmowy, kiedy faktycznie będę chciała zmienić pracę – mówi Marzena. To oczywisty powód. Pół żartem, pół serio dodaje, że lubi to uczucie, kiedy pokonuje kolejne etapy rekrutacji i okazuje się lepsza od innych.
Nasza rozmówczyni wyjaśnia, że w przypadku niepowiedzenia może przeanalizować odbytą rozmowę i wyciągnąć wnioski na przyszłość. – Zawsze może się tak zdarzyć, że dostanę lepsze warunki niż mam obecnie – mówi. Marzena zwraca również uwagę, że łatwiej negocjuje się warunki pracy "jak nie masz noża na gardle". O tym samym mówią specjaliści od zatrudnienia. – Zupełnie inaczej rozmawia się z wartościowym pracownikiem, który ma inną ofertę pracy – wyjaśnia Zając-Pałdyna z Pracuj.pl.
Kolejnym powodem, dla którego kandydaci uczestniczą w rozmowach kwalifikacyjnych jest chęć uzyskania u obecnego pracodawcy podwyżki czy też awansu. – Znając ofertę konkurencji taka osoba zdobywa argument do negocjacji ze swoim obecnym przełożonym – tłumaczy Krzysztof Bernatowicz, ekspert HR i coach biznesu.
Dla jeszcze innych to forma zdobycia doświadczenia i wiedzy z zakresu... HR. Serwis pracuj.pl opisuje przypadek biznesmena, który prowadzi swoją firmę. Pomimo że powodzi mu się w interesach, chodzi na rozmowy kwalifikacyjne, aby być zorientowanym w aktualnych wymaganiach na rynku pracy. Jak przekonuje, pomaga mu to później przy rekrutowaniu pracowników do jego zespołu.
Czy przedstawiciel pracodawcy jest w stanie wyczuć, że kandydat udał się jedynie na "trening"? Bernatowicz twierdzi, że bardziej doświadczeni HR-wcy są w stanie to poznać. – Zależy to również od samego kandydata, ponieważ jeśli jego poziom motywacji na spotkaniu będzie duży, to nie będzie widać tego, że przyszedł na rozmowę dla sportu – wyjaśnia ekspert.
Specjalista z Pracuj.pl zaznacza, że kandydat może w czasie rozmowy ujawnić, że "coś jest nie tak". Przykład? – Rekrutowany przekonuje, że motorem napędowym dla niego jest chęć rozwoju, a obecny pracodawca tego nie zapewnia. Natomiast na koniec rekruter dostaje informację, że pracodawca przekonał go do pozostania na stanowisku wyższym wynagrodzeniem – wyjaśnia Zając-Pałdyna.
Jeśli chodzenie na rozmowy rekrutersi uważają za sport, to należy go zaliczyć go kategorii ekstremalnych. Wiąże się to z ryzykiem, że obecny szef dowie się o naszym hobby i może się mu się nie spodobać. W najgorszym przypadku zwolni takiego pracownika.
Osoby rekrutujące tworzą czasami tzw. „czarne listy” kandydatów, którzy nie powinni być zapraszani na rozmowy. – Warto zwrócić na to uwagę, ponieważ firma, w której prowadzimy rozmowy być może nie dziś, ale za jakiś czas może być tą wymarzoną – zaznacza Zając-Pałdyna.
Warto również pamiętać, że niespodziewanie jeden z naszych "treningów", może się nagle okazać "zawodami". – To, co radzę kandydatom, którzy chcą zorientować się co w branży piszczy, to przede wszystkim otwartość na ewentualną zmianę pracy, jeśli rzeczywiście oferta okaże się bezkonkurencyjna – zachęca.
Zając-Pałdyna tłumaczy, że najważniejsza jest uczciwość wobec osób rekrutujących. – Wystarczy przecież powiedzieć, że chcemy zorientować się w branży i szukamy lepszej oferty – rekruter będzie miał na uwadze, że musi na przykład przebić ofertę obecnego pracodawcy i konkurencji – podkreśla.
Fachowcy z HR-u wyjaśniają, że doświadczenie z rozmów przydaje się głównie osobom, które są zamknięte w sobie, mają problem z komunikacją i poprzez doświadczenie mogą „oswoić” sytuację rekrutacyjną. – W mojej opinii warto raz na jakiś czas wybrać się na rozmowę, aby nie „wypaść z obiegu” – mówi Zając-Pałdyna. Zaznacza jednak, że "traktowanie rekrutacji jako sportu jest nieetyczne".
Ważne, aby rezygnując z propozycji pracy nigdy nie dać po sobie znać, że spotkanie odbywało się "dla sportu". Najlepiej wykazać ubolewanie z powodu odrzucenia oferty i podkreślić, że w innych okolicznościach praca byłaby wymarzona, ale … (i tu podaj podajemy powód – jeszcze lepsza oferta zatrudnienia, nowy interesujący projekt w obecnej firmie bądź względy rodzinne).
– Nie masz wyrzutów sumienia? Nie jednej osobie mogłaś odebrałaś szansę na pracę? – pytam. Po chwili milczenia Marzena uśmiecha się i mówi: "Zabrzmi to egoistycznie, ale skoro byłam lepsza, to znaczy, że te osoby nie zasługiwały na to, aby je zatrudnić". Dodaje, że nie ma moralnego kaca i zawsze znajdą się osoby bardziej kompetentne od niej. Dziewczyna podkreśla, że nie myśli o tym udając się na kolejną rozmowę.
Marzena z pozycji zawodowego rekrutersa poleca sprawdzania się na rozmowach kwalifikacyjnych od czasu do czasu, nawet jeśli nie planujemy zmieniać pracy. – Czasem dopiero one uświadamia nam, ile jesteśmy warci jako pracownik.
Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl
krytyczny_liber
"Nasze problemy zostały stworzone przez ludzi i mogą zostać przez ludzi rozwiązane" - john f. kennedy
sobota, 30 sierpnia 2014
50 proc. młodych było w pracy na kacu. "To powszechne, ale skrajnie nieprofesjonalne"
– Ponad połowa młodych ludzi chociaż raz w życiu przyszła na kacu do pracy – wynika z badań TNS. Aż 32 proc. respondentów stwierdziło, że zdarzyło się im to kilkukrotnie. Co ciekawe, częściej przyznają się do tego osoby z wyższym wykształceniem. – Piłem o kilka lat za dużo, bo miałem tolerancyjnych szefów – przekonuje Krzysztof Dowgird, dziennikarz Antyradia.
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że Polacy lubią sobie wypić. Nie należą jednak pod tym względem do światowej czołówki. Mamy jednak specyficzną kulturę picia – do upadłego. W tym przypadku przodujemy. Czasem po mocno zakrapianym wieczorze wypada dzień roboczy i pojawia się problem pracy na kacu.
Do picia alkoholu przyznaje się 94 proc osób w wieku 18-24 lata i 91 proc. w wieku 25-29 lat – podaje TNS w raporcie „Młodzi Polacy i ich życie na wysokich obrotach” przygotowanym na zlecenie firmy Tiger. Statystyczny Europejczyk w ciągu całego życia traci aż 1452 dni na leczenie kaca – to średnio 24 dni każdego roku. Dokładnych badań na ten temat w Polsce nie ma, ale przykłady naszych rozmówców pokazują, że kac w pracy jest na porządku dziennym.
– Praca na kacu to częste zjawisko – mówi bez wahania dziennikarz Antyradia, który sam określa się jako niepijący od 24 lat alkoholik. – To nieszczęście ludzi na wyższych stanowiskach, którzy tolerują pracę na kacu i na "lekkiej bani" – zaznacza.
Pracownik na etacie w kryzysowej sytuacji może wziąć urlop na żądanie. Jednak z takiej opcji może skorzystać jedynie cztery razy do roku. Osoby pracujące na umowach cywilno-prawnych nie mają takiej możliwości. Jak mawia klasyk w filmie Janusza Morgensterna, wówczas należy się ratować.
O zdanie na temat pracy na kacu, czyli fachowo objawów zespołu abstynencyjnego, zapytaliśmy czworo młodych ludzi (25-30 lat) z dużych miast, którzy dzień po spożyciu alkoholu pojawili się w pracy.
Mikołaj – pracuje w reklamie, wyjaśnia, że stara się imprezować w weekendy, bo nie może sobie pozwolić na bycie pijanym czy skacowanym w pracy. – W tygodniu zdarza mi się to raz na pół roku – dodaje. Inną zasadę stosuje Janusz z Poznania, który pracuje w wydawnictwie. – Jeżeli jest okazja, żeby się napić w tygodniu, to nie mam tak, że myślę sobie "przecież jutro praca" – mówi.
Będąc już w pracy walczy się nie tylko z kacem, ale także o to, aby zachować godność oraz posadę. – Staram skupić się na pracy, żeby jak najszybciej prześlizgnąć się przez dzień i wrócić do domu – zdradza Weronika, HR-owiec z Warszawy. Podobnie na kacu w pracy zachowuje się Mikołaj.
– Wówczas pracuje jeszcze bardziej skupiony niż zwykle, bo nie mogę popełnić błędów – wyjaśnia. Mówi, że wychodzi do domu podwójnie zmęczony. Po pierwsze z powodu zmęczenia picia alkoholem poprzedniego dnia, a po drugie bo "skupienie na kacu jest dużo bardziej wymagające".
Młodzi ludzie podkreślają, że w tygodniu starają się ograniczyć spożycie, aby wykluczyć konsekwencje dnia następnego. Jednak nie zawsze się to udaje. – Jak to w życiu bywa, czasem zdarza się popłynąć, bo dwa wypite piwa dodają odwagi, aby zaryzykować i pić dalej – mówi Tomasz, informatyk z Krakowa. – Często kończy się tak, że rano budzę się jeszcze pijany, biorę zimny prysznic i staram się coś zjeść, ale jak to mówią, jajecznica na kaca nie pomaga – dodaje.
– Cały dzień meczę i się obawiam, czy szef nie zorientuje się że jestem po, a właściwie w trakcie imprezy – podkreśla Tomasz. Wyciąga też smutny wniosek, że pomimo tego, że trwa to od lat, to zdarza mu się to znowu i znowu. A przełożeni przecież to też ludzie, potrafią i również piją. Wiedząc doskonale jak wygląda kac i jeszcze lepiej zdają sobie sprawę z faktu, że skacowany pracownik to niewydajny pracownik.
– Jeśli ktoś do rana potrafi zregenerować się wystarczająco, by po imprezie pracować normalnie, a do tego nie nosić jej śladów, to niech w wolnym czasie robi to, na co ma ochotę. Jednak dobrze wiem, że prawie nigdy tak to nie wygląda – tłumaczy Bartosz z Warszawy, który na co dzień zarządza kilkunastoosobowym zespołem.
– Jeśli jednak pracownik przychodzi ewidentnie „zmęczony” do pracy, co często nie tylko widać, ale i czuć, to jest to skrajnie nieprofesjonalne i z pewnością odbije się na jakości jego pracy. Taka osoba wystawia wizytówkę samemu sobie, najlepiej odesłać ją do domu, dając do zrozumienia, że nie jest to dobrze widziane. Wiadomo, że raz czy dwa razy na przestrzeni dłuższego czasu każdemu może się to zdarzyć, ale jeśli sytuacja się powtarza, to znaczy, że pracownik jest nie do końca profesjonalny i odpowiedzialny. Z punktu widzenia firmy, najkorzystniej wymienić go na kogoś pewnego – zaznacza.
Na pytanie, czy jemu zdarzyło się pracować na kacu, zdecydowanie zaprzecza. – Robię wszystko, by tak zostało – mówi. – Przede wszystkim dlatego, że „dzień po” zawsze przeżywam straszliwe męczarnie, a charakter mojej pracy nie pozwala na jakąkolwiek niedyspozycję psychofizyczną – wyjaśnia menadżer. Krzysztof Dowgird przekonuje, że skacowanego pracownika nie dopuściłby w ogóle do pracy. – On tylko będzie ją markował, a głowie takiemu pracownikowi siedzi tylko jedna myśl – wytrwać do końca pracy i wrócić do domu – argumentuje doświadczony dziennikarz.
– Objawy zespołu abstynencyjnego widać i czuć. Zarówno w wyglądzie jak i zachowaniu pracownika. Pracodawca, jeśli tylko będzie miał ku temu okazję, wymieni pracownika ryzykownego na takiego, który będzie pracował efektywnie – nie na kacu – mówił w serwisie praca.interia.pl prezes Praca.pl Krzysztof Kirejczyk. – Jak ktoś macha łopatą, to jest mu wszystko jedno, najwyżej bardziej się zmęczy. Jeśli przez 8 godzin zajmujesz się praca umysłową, to jest to straszne – podkreśla Dowgird.
Ewentualnie zwolnienie to jeden aspekt sprawy, drugi to kwestia bezpieczeństwa. Z badań TNS OBOP wynika, że 80 proc. nietrzeźwych kierowców to osoby będące na kacu. Dlatego osoba pracują w biurze będzie przysypiać przed monitorem i radykalnie obniży swoją efektywność. Natomiast pracownik budowlany, kierowca czy osoba pracująca na wysokościach, może doprowadzić do wypadku, o którym czytamy później na pasku serwisów informacyjnych.
Brzózka tłumaczy, że kac jest stanem zatrucia organizmu i może być związany z zatruciem produktami rozkładu alkoholu, ale może to być też ciągle zawartość alkoholu we krwi. –Trudno to samemu ocenić – mówi. I dodaje, że nie ma mowy o dobrej pracy na kacu.
– Każdy, kto chce odpowiedzialnie pracować powinien pamiętać, że ilość wypijanego alkoholu powoduje długą, liczoną w godzinach - nawet do doby - niezdolność do pracy. W tym cały problem – podsumowuje. Problem pracy na kacu dobrze podsumowuje radiowiec z Antyradia. – Piłem o kilka lat za dużo, bo miałem tolerancyjnych szefów. Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że Polacy lubią sobie wypić. Nie należą jednak pod tym względem do światowej czołówki. Mamy jednak specyficzną kulturę picia – do upadłego. W tym przypadku przodujemy. Czasem po mocno zakrapianym wieczorze wypada dzień roboczy i pojawia się problem pracy na kacu.
Do picia alkoholu przyznaje się 94 proc osób w wieku 18-24 lata i 91 proc. w wieku 25-29 lat – podaje TNS w raporcie „Młodzi Polacy i ich życie na wysokich obrotach” przygotowanym na zlecenie firmy Tiger. Statystyczny Europejczyk w ciągu całego życia traci aż 1452 dni na leczenie kaca – to średnio 24 dni każdego roku. Dokładnych badań na ten temat w Polsce nie ma, ale przykłady naszych rozmówców pokazują, że kac w pracy jest na porządku dziennym.
– Praca na kacu to częste zjawisko – mówi bez wahania dziennikarz Antyradia, który sam określa się jako niepijący od 24 lat alkoholik. – To nieszczęście ludzi na wyższych stanowiskach, którzy tolerują pracę na kacu i na "lekkiej bani" – zaznacza.
Pracownik na etacie w kryzysowej sytuacji może wziąć urlop na żądanie. Jednak z takiej opcji może skorzystać jedynie cztery razy do roku. Osoby pracujące na umowach cywilno-prawnych nie mają takiej możliwości. Jak mawia klasyk w filmie Janusza Morgensterna, wówczas należy się ratować.
O zdanie na temat pracy na kacu, czyli fachowo objawów zespołu abstynencyjnego, zapytaliśmy czworo młodych ludzi (25-30 lat) z dużych miast, którzy dzień po spożyciu alkoholu pojawili się w pracy.
Mikołaj – pracuje w reklamie, wyjaśnia, że stara się imprezować w weekendy, bo nie może sobie pozwolić na bycie pijanym czy skacowanym w pracy. – W tygodniu zdarza mi się to raz na pół roku – dodaje. Inną zasadę stosuje Janusz z Poznania, który pracuje w wydawnictwie. – Jeżeli jest okazja, żeby się napić w tygodniu, to nie mam tak, że myślę sobie "przecież jutro praca" – mówi.
Będąc już w pracy walczy się nie tylko z kacem, ale także o to, aby zachować godność oraz posadę. – Staram skupić się na pracy, żeby jak najszybciej prześlizgnąć się przez dzień i wrócić do domu – zdradza Weronika, HR-owiec z Warszawy. Podobnie na kacu w pracy zachowuje się Mikołaj.
– Wówczas pracuje jeszcze bardziej skupiony niż zwykle, bo nie mogę popełnić błędów – wyjaśnia. Mówi, że wychodzi do domu podwójnie zmęczony. Po pierwsze z powodu zmęczenia picia alkoholem poprzedniego dnia, a po drugie bo "skupienie na kacu jest dużo bardziej wymagające".
Młodzi ludzie podkreślają, że w tygodniu starają się ograniczyć spożycie, aby wykluczyć konsekwencje dnia następnego. Jednak nie zawsze się to udaje. – Jak to w życiu bywa, czasem zdarza się popłynąć, bo dwa wypite piwa dodają odwagi, aby zaryzykować i pić dalej – mówi Tomasz, informatyk z Krakowa. – Często kończy się tak, że rano budzę się jeszcze pijany, biorę zimny prysznic i staram się coś zjeść, ale jak to mówią, jajecznica na kaca nie pomaga – dodaje.
– Cały dzień meczę i się obawiam, czy szef nie zorientuje się że jestem po, a właściwie w trakcie imprezy – podkreśla Tomasz. Wyciąga też smutny wniosek, że pomimo tego, że trwa to od lat, to zdarza mu się to znowu i znowu. A przełożeni przecież to też ludzie, potrafią i również piją. Wiedząc doskonale jak wygląda kac i jeszcze lepiej zdają sobie sprawę z faktu, że skacowany pracownik to niewydajny pracownik.
– Jeśli ktoś do rana potrafi zregenerować się wystarczająco, by po imprezie pracować normalnie, a do tego nie nosić jej śladów, to niech w wolnym czasie robi to, na co ma ochotę. Jednak dobrze wiem, że prawie nigdy tak to nie wygląda – tłumaczy Bartosz z Warszawy, który na co dzień zarządza kilkunastoosobowym zespołem.
– Jeśli jednak pracownik przychodzi ewidentnie „zmęczony” do pracy, co często nie tylko widać, ale i czuć, to jest to skrajnie nieprofesjonalne i z pewnością odbije się na jakości jego pracy. Taka osoba wystawia wizytówkę samemu sobie, najlepiej odesłać ją do domu, dając do zrozumienia, że nie jest to dobrze widziane. Wiadomo, że raz czy dwa razy na przestrzeni dłuższego czasu każdemu może się to zdarzyć, ale jeśli sytuacja się powtarza, to znaczy, że pracownik jest nie do końca profesjonalny i odpowiedzialny. Z punktu widzenia firmy, najkorzystniej wymienić go na kogoś pewnego – zaznacza.
Na pytanie, czy jemu zdarzyło się pracować na kacu, zdecydowanie zaprzecza. – Robię wszystko, by tak zostało – mówi. – Przede wszystkim dlatego, że „dzień po” zawsze przeżywam straszliwe męczarnie, a charakter mojej pracy nie pozwala na jakąkolwiek niedyspozycję psychofizyczną – wyjaśnia menadżer. Krzysztof Dowgird przekonuje, że skacowanego pracownika nie dopuściłby w ogóle do pracy. – On tylko będzie ją markował, a głowie takiemu pracownikowi siedzi tylko jedna myśl – wytrwać do końca pracy i wrócić do domu – argumentuje doświadczony dziennikarz.
– Objawy zespołu abstynencyjnego widać i czuć. Zarówno w wyglądzie jak i zachowaniu pracownika. Pracodawca, jeśli tylko będzie miał ku temu okazję, wymieni pracownika ryzykownego na takiego, który będzie pracował efektywnie – nie na kacu – mówił w serwisie praca.interia.pl prezes Praca.pl Krzysztof Kirejczyk. – Jak ktoś macha łopatą, to jest mu wszystko jedno, najwyżej bardziej się zmęczy. Jeśli przez 8 godzin zajmujesz się praca umysłową, to jest to straszne – podkreśla Dowgird.
Ewentualnie zwolnienie to jeden aspekt sprawy, drugi to kwestia bezpieczeństwa. Z badań TNS OBOP wynika, że 80 proc. nietrzeźwych kierowców to osoby będące na kacu. Dlatego osoba pracują w biurze będzie przysypiać przed monitorem i radykalnie obniży swoją efektywność. Natomiast pracownik budowlany, kierowca czy osoba pracująca na wysokościach, może doprowadzić do wypadku, o którym czytamy później na pasku serwisów informacyjnych.
Brzózka tłumaczy, że kac jest stanem zatrucia organizmu i może być związany z zatruciem produktami rozkładu alkoholu, ale może to być też ciągle zawartość alkoholu we krwi. –Trudno to samemu ocenić – mówi. I dodaje, że nie ma mowy o dobrej pracy na kacu.
– Każdy, kto chce odpowiedzialnie pracować powinien pamiętać, że ilość wypijanego alkoholu powoduje długą, liczoną w godzinach - nawet do doby - niezdolność do pracy. W tym cały problem – podsumowuje. Problem pracy na kacu dobrze podsumowuje radiowiec z Antyradia. – Piłem o kilka lat za dużo, bo miałem tolerancyjnych szefów. Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl
wtorek, 24 czerwca 2014
Albania puka do bram Europy. Nieznany kraj zostaje kandydatem do UE
Komisja Europejska wydała pozytywną rekomendację dla przyznania Albanii oficjalnego statusu kandydata do unijnej akcesji. Czy i kiedy kolejny bałkański kraj po Słowenii, Grecji i Chorwacji zawita do europejskiej rodziny? Co właściwe wiemy o tym państwie? – Ten kraj był przez dziesiątki lat w kompletnej izolacji, a teraz zachłystuje się nowoczesnością, europejskością i cały się kotłuje, zmienia z dnia na dzień – przekonuje pisarka Małgorzata Rejmer.
Państwo w południowo-wschodniej Europie na Bałkanach; stolica w Tiranie; członkostwo w ONZ, NATO, OBWE, Radzie Europy, WTO oraz w Unii na rzecz Regionu Morza Śródziemnego. Tyle z Wikipedii, ale ile w praktyce wiemy o kraju, który aspiruje do wejścia do Unii Europejskiej? Poza wiedzą na temat stolicy i sąsiadów Albanii, nie miałem z tym krajem szczególnych skojarzeń.
Albania w opinii odwiedzających ją Polaków to miejsce bardzo zróżnicowane i będące w czasie transformacji. – Reformy wprowadzone przez Albanię są zachęcające, co stanowi solidny argument dla przyznania jej statusu państwa kandydującego do UE 27 czerwca – napisał na Twitterze Štefan Füle, unijny komisarz ds. rozszerzenia i polityki sąsiedztwa.
Tirana przechodzi obecnie podobną drogę, którą Polska przebyła do zjednoczonej Europy. Wojna, dyktatura komunistyczna, wolne wybory w 1991 r., które wygrali przedstawiciele upadającego reżimu. Potem rebelie i rządy Partii Demokratycznej, która wprowadziła Albanię do NATO, a teraz obrała kurs na UE.
– W Tiranie coraz bardziej widać aspiracje kraju do zbliżenia z Europą, zarówno w wymiarze UE, jak i w sensie, który jeszcze powinniśmy pamiętać z czasów, kiedy byliśmy brzydszą kuzynką ze wsi Europy Zachodniej – wyjaśnia autorka bloga mojAlbania. – Tak strasznie modliliśmy się żeby przestali mówić o tym, że w Polsce białe niedźwiedzie biegają po ulicach miast i że jesteśmy złodziejami, którzy jedzą łabędzie samej królowej brytyjskiej. Pamiętam szał, kiedy otwierano pierwszego McDonalda w Warszawie i każda wycieczka szkolna musiała się tam zatrzymać! Albania teraz też przechodzi okres bezrefleksyjnego zachłyśnięcia Zachodem – pisze blogerka.
Entuzjazm mieszkańców dynamicznie zmieniającego się kraju studzi dziennikarka „Polityki” Jagienka Wilczak, która w Albanii była kilkukrotnie. Choć podkreśla, że nie czuje się ekspertką od Albanii, to zaznacza, że Unia dwukrotnie odrzucała albańskie starania o status kandydata ze względu na „straszliwą korupcję i zagrożenie życia”. – Osobiście nie wierzę w jakąś radykalną poprawę sytuacji – dodaje. Na poparcie swoich słów opowiada historię znajomych z Włoch, którzy w Albanii zakupili winnicę. Z interesu nic nie wyszło, bo na miejscu pojawili się „panowie z czarnego samochodu”, którzy kazali im „spieprzać”.
Wilczak wyjaśnia, że szansą dla Albańczyków jest rozwój turystyki, która „może stać ich przepustką do Europy i szansą na otwarcie”. – Mają tam piękne plaże, długie i piaszczyste – zaznacza dziennikarka. I dodaje, że ryzyko niebezpieczeństwa w czasie wakacji jest porównywalne np. do urlopu w Egipcie. – Ceny są tam bardzo zachęcające i nieporównywalnie niższe niż w sąsiedniej Chorwacji. Albania ma ceny jak z poprzedniej epoki – wyjaśnia.
Turyści wyjeżdżający nad Morze Adriatyckie powinni pamiętać, że w Polsce ciężko o albańską walutę – leki. Dlatego warto zaopatrzyć się w euro, którym – jak przekonuje blogerka z mojAlbania, można płacić w wielu miejscach w kraju. Przelicznik wygląda następująco: 1 euro = 140 leków. Jak można przeczytać na blogu, za ok. 100 leków kupimy chleb, mleko za 170, wino już od 200 leków. Za taką samą kwotę można nabyć „paczkę papierosów, frytki lub duży byrek wraz jogurtem dhall”.
O swoich doświadczeniach z Albanią w rozmowie z naTemat.pl, opowiada również dr Elżbieta Lipska, która była uczestnikiem akcji medycznej w małej miejscowości pod Tiraną w 1999 roku. W sąsiednim Kosowie (wówczas Kosowo należało jeszcze do Serbii) toczyła się wojna, a do Albanii uciekali albańscy Kosowianie. – Przyjechałam do miejsca zapomnianego przez Boga – wspomina Lipska. I dodaje, że wtedy Albania była bardzo słabo rozwiniętym krajem, ale jej mieszkańcy dobrze odnosili do zagranicznej pomocy. – Albania jest krajem na dorobku. Tam każdy ma kogoś w rodzinie, kto pracuje za granicą i przesyła pieniądze – wyjaśnia lekarka.
Lipska podkreśla, że wówczas różnica pomiędzy Tiraną a Warszawą była bardzo duża. – W Albanii było mało sklepów, ludzie na wsi kupowali żywność bezpośrednio od rolników. Nie spotkałam się tam z czymś na kształt komunikacji miejskiej, a szpitale były mocno niedofinansowane – wyjaśnia. – Pamiętam niecodzienny widok, kiedy jadąc drogą na poboczu zauważyłam budkę w której sprzedawano surowe mięso – wspomina lekarka. Podkreśla, że Albańczycy to otwarty i uprzejmy naród.
Świadomość Polaków na temat bałkańskiego kraju może wzrosnąć po lekturze powstającej właśnie książki Małgorzaty Rejmer. Młoda pisarka, która może pochwalić się świetnie przyjętym reportażem o Rumunii „Bukareszt”, początkowo nie była przekonana do Albanii. – Kiedy tam przyjeżdżałam, kojarzyła mi się ze światem mężczyzn, z mercedesami, bunkrami, czasownikami. Kiedy wyjeżdżałam, myślałam o Albanii przez pryzmat kobiet i albańskiej poezji, przestrzeni, przymiotników. Chciałabym uchwycić tę dwoistość Albanii – wyjaśnia w rozmowie z culture.pl.
Oficjalny status kandydata na członka UE Albania otrzyma 27 czerwca. Tego dnia umowę stowarzyszeniową z Unią podpisze także Gruzja i Mołdawia, a Ukraina sfinalizuje drugą część umowy podpisanej w marcu. To dobry moment, aby odwiedzić jeszcze Albanię i poznać ją w obecnym kształcie. Być może już wkrótce, za sprawą Unii Europejskiej, stanie się ona drugą Chorwacją...
Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl
Państwo w południowo-wschodniej Europie na Bałkanach; stolica w Tiranie; członkostwo w ONZ, NATO, OBWE, Radzie Europy, WTO oraz w Unii na rzecz Regionu Morza Śródziemnego. Tyle z Wikipedii, ale ile w praktyce wiemy o kraju, który aspiruje do wejścia do Unii Europejskiej? Poza wiedzą na temat stolicy i sąsiadów Albanii, nie miałem z tym krajem szczególnych skojarzeń.
Albania w opinii odwiedzających ją Polaków to miejsce bardzo zróżnicowane i będące w czasie transformacji. – Reformy wprowadzone przez Albanię są zachęcające, co stanowi solidny argument dla przyznania jej statusu państwa kandydującego do UE 27 czerwca – napisał na Twitterze Štefan Füle, unijny komisarz ds. rozszerzenia i polityki sąsiedztwa.
Tirana przechodzi obecnie podobną drogę, którą Polska przebyła do zjednoczonej Europy. Wojna, dyktatura komunistyczna, wolne wybory w 1991 r., które wygrali przedstawiciele upadającego reżimu. Potem rebelie i rządy Partii Demokratycznej, która wprowadziła Albanię do NATO, a teraz obrała kurs na UE.
– W Tiranie coraz bardziej widać aspiracje kraju do zbliżenia z Europą, zarówno w wymiarze UE, jak i w sensie, który jeszcze powinniśmy pamiętać z czasów, kiedy byliśmy brzydszą kuzynką ze wsi Europy Zachodniej – wyjaśnia autorka bloga mojAlbania. – Tak strasznie modliliśmy się żeby przestali mówić o tym, że w Polsce białe niedźwiedzie biegają po ulicach miast i że jesteśmy złodziejami, którzy jedzą łabędzie samej królowej brytyjskiej. Pamiętam szał, kiedy otwierano pierwszego McDonalda w Warszawie i każda wycieczka szkolna musiała się tam zatrzymać! Albania teraz też przechodzi okres bezrefleksyjnego zachłyśnięcia Zachodem – pisze blogerka.
Entuzjazm mieszkańców dynamicznie zmieniającego się kraju studzi dziennikarka „Polityki” Jagienka Wilczak, która w Albanii była kilkukrotnie. Choć podkreśla, że nie czuje się ekspertką od Albanii, to zaznacza, że Unia dwukrotnie odrzucała albańskie starania o status kandydata ze względu na „straszliwą korupcję i zagrożenie życia”. – Osobiście nie wierzę w jakąś radykalną poprawę sytuacji – dodaje. Na poparcie swoich słów opowiada historię znajomych z Włoch, którzy w Albanii zakupili winnicę. Z interesu nic nie wyszło, bo na miejscu pojawili się „panowie z czarnego samochodu”, którzy kazali im „spieprzać”.
Wilczak wyjaśnia, że szansą dla Albańczyków jest rozwój turystyki, która „może stać ich przepustką do Europy i szansą na otwarcie”. – Mają tam piękne plaże, długie i piaszczyste – zaznacza dziennikarka. I dodaje, że ryzyko niebezpieczeństwa w czasie wakacji jest porównywalne np. do urlopu w Egipcie. – Ceny są tam bardzo zachęcające i nieporównywalnie niższe niż w sąsiedniej Chorwacji. Albania ma ceny jak z poprzedniej epoki – wyjaśnia.
Turyści wyjeżdżający nad Morze Adriatyckie powinni pamiętać, że w Polsce ciężko o albańską walutę – leki. Dlatego warto zaopatrzyć się w euro, którym – jak przekonuje blogerka z mojAlbania, można płacić w wielu miejscach w kraju. Przelicznik wygląda następująco: 1 euro = 140 leków. Jak można przeczytać na blogu, za ok. 100 leków kupimy chleb, mleko za 170, wino już od 200 leków. Za taką samą kwotę można nabyć „paczkę papierosów, frytki lub duży byrek wraz jogurtem dhall”.
O swoich doświadczeniach z Albanią w rozmowie z naTemat.pl, opowiada również dr Elżbieta Lipska, która była uczestnikiem akcji medycznej w małej miejscowości pod Tiraną w 1999 roku. W sąsiednim Kosowie (wówczas Kosowo należało jeszcze do Serbii) toczyła się wojna, a do Albanii uciekali albańscy Kosowianie. – Przyjechałam do miejsca zapomnianego przez Boga – wspomina Lipska. I dodaje, że wtedy Albania była bardzo słabo rozwiniętym krajem, ale jej mieszkańcy dobrze odnosili do zagranicznej pomocy. – Albania jest krajem na dorobku. Tam każdy ma kogoś w rodzinie, kto pracuje za granicą i przesyła pieniądze – wyjaśnia lekarka.
Lipska podkreśla, że wówczas różnica pomiędzy Tiraną a Warszawą była bardzo duża. – W Albanii było mało sklepów, ludzie na wsi kupowali żywność bezpośrednio od rolników. Nie spotkałam się tam z czymś na kształt komunikacji miejskiej, a szpitale były mocno niedofinansowane – wyjaśnia. – Pamiętam niecodzienny widok, kiedy jadąc drogą na poboczu zauważyłam budkę w której sprzedawano surowe mięso – wspomina lekarka. Podkreśla, że Albańczycy to otwarty i uprzejmy naród.
Świadomość Polaków na temat bałkańskiego kraju może wzrosnąć po lekturze powstającej właśnie książki Małgorzaty Rejmer. Młoda pisarka, która może pochwalić się świetnie przyjętym reportażem o Rumunii „Bukareszt”, początkowo nie była przekonana do Albanii. – Kiedy tam przyjeżdżałam, kojarzyła mi się ze światem mężczyzn, z mercedesami, bunkrami, czasownikami. Kiedy wyjeżdżałam, myślałam o Albanii przez pryzmat kobiet i albańskiej poezji, przestrzeni, przymiotników. Chciałabym uchwycić tę dwoistość Albanii – wyjaśnia w rozmowie z culture.pl.
Oficjalny status kandydata na członka UE Albania otrzyma 27 czerwca. Tego dnia umowę stowarzyszeniową z Unią podpisze także Gruzja i Mołdawia, a Ukraina sfinalizuje drugą część umowy podpisanej w marcu. To dobry moment, aby odwiedzić jeszcze Albanię i poznać ją w obecnym kształcie. Być może już wkrótce, za sprawą Unii Europejskiej, stanie się ona drugą Chorwacją...
Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie naTemat.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)